Spędziłam tydzień w szpitalu. Zaczęło się banalnie. Poszłam z mężem na ostatnie USG przed porodem. W trakcie badania okazało się, że waga dziecka jest niepokojąco mała. To była końcówka 37tc, a moja kruszynka miała ważyć zaledwie 2350 gramów. Szok. Trafiłam więc na patologię ciąży z podejrzeniem wewnątrzmacicznego zatrzymania wzrostu dziecka.
Codziennie robiono mi KTG, sprawdzono przepływy w pępowinie itp - wszystko w normie. Ale usg nie chcieli powtórzyć przed upływem tygodnia, chociaż jest obarczone marginesem błędu nawet o 20%. Lekarzowi zależało, żeby dojść do wagi 2500 gr, bo to jest taka minimalna akceptowana waga noworodka.
Wczoraj zrobiono mi USG i lekarz dwa razy sprawdzał wagę dzidzi. Za pierwszym razem wyszło mu ... 3100! Stwierdził, że to niemożliwe, bo przez tydzień musiałaby przybrać na wadze 700 gram, więc powtórzył pomiary i wyszło 2760 gr. To i tak duża różnica. Wygląda na to, że moja pociecha jest drobna, ale zdrowa. Przy okazji klasycznego badania okazało się, że mam 2,5cm rozwarcia i mogę urodzić lada chwila
Cieszę się, że jestem w domu, ale ten tydzień był straszny. Dwa dni przepłakałam z bezsilności. Nie wiem, czemu zapowiada się takie małe dzieciątko, w rodzinie nie było takich przypadków. Sam pobyt w szpitalu też był stresujący, bo różne przypadki tam mieli. Np. dziewczyna z łóżka obok zaczęłam rodzić w 26 tc.
A o szpitalnym jedzeniu mogę napisać poemat. 3 posiłki dziennie, kolacja podawana od 17:00, na śniadanie i kolacje zawsze 2 kromki chleba i "coś" np. 3 plasterki sera, 1 jajko na twardo, opakowanie dżemu lub parówka