Poprzedniego dnia smutny, szary pan w „Dzienniku Telewizyjnym” o 19.30 zapowiedział na środę niż znad Ukrainy i opady deszczu, więc wszyscy w Olszanicy i okolicznych wsiach spodziewali się pięknej pogody, bo przecież wiadomo, że telewizja kłamie. Tymczasem od samego rana na przemian mżyło, siąpiło i lało jak z cebra. Od czasu do czasu, jakby dla urozmaicenia nieciekawej aury, grzmiało, a niebo przecinały błyskawice. Droga prowadząca z Olszanicy do Strug i dalej do Borku zmieniła się w grząskie bajoro. Nic dziwnego, że dwie osoby, które po dwudziestej drugiej usiłowały tędy przejechać na rowerach, co i rusz musiały się zatrzymywać, przenosić pojazdy przez kałuże i wyrywać buty z kleistej mazi, która wcale nie miała ochoty ich oddać.
- Trzeba się było spotkać wczoraj - gderał jeden z rowerzystów, ocierając twarz z oblepiającego ją błota. - W telewizji zapowiadali na dziś ulewę.
- Trzeba, trzeba... - odburknął drugi. - Co ja na to poradzę, że im się w tym cholernym telewizorze akurat dzisiaj pogoda sprawdziła? Normalnie nigdy dobrze nie powiedzą. Pogoda pod psem.
- Odczep się od mojego psa! Wszyscy wiedzą, że telewizja kłamie. Ostrożnie przełaź. W sześćdziesiątym siódmym, jak przez miesiąc padało, to tu wszystko było zalane, od Strug aż do Borku! Ojciec opowiadał, że krowa Kurdybankowej, teściowej Mańki z piekarni, się utopiła.
- Cicho! Ktoś idzie!
Poprzez ciemność i (nomen omen) strugi deszczu przedarło się światło kieszonkowej latarki.
- Gdzie wy się podziewacie? Mieliśmy się spotkać już godzinę temu. - Rozległo się w ciemnościach.
Jeden z rowerzystów upuścił pojazd.
- Jasny gwint! Co wrzeszczysz i straszysz? Przecież jeszcze nic nie zrobiliśmy! -
krzyknął, usiłując wyciągnąć rower z błota. - Dopiero chcemy obrobić ten bank.
W tej samej chwili niebo przecięła błyskawica, a piorun uderzył w drzewo, obok którego przechodzili przed chwilą.
- Ty to taki głupi jesteś, taki głupi, że nawet Pan Bóg nie wytrzymał! Pewnie cię chciał tym piorunem w dupę trafić, tylko po ciemku nie dał rady! - Światło latarki omiotło przepołowiony czubek sosny. - Szkoda, że na rynku w Olszanicy nie krzyczysz o tym napadzie! Masz chociaż plany?
- Mam, ale kosztowały mnie litr bimbru. Jest tak...
- Cicho! Tu ktoś może podsłuchiwać!
- W taką pogodę? Chyba tylko ostatni kretyn by się po lesie włóczył.
- Trzech kretynów! Właźcie do chałupy. Tylko buty wytrzeć, bo nie będę po was sprzątać!
Cała trójka weszła do domu i usiadła wokół stołu przykrytego plastikowym obrusem.
- Wieczorem jest jeden strażnik. Siedzi obok drzwi wejściowych. Tutaj. A tu jest sejf. Pierwszego maja ma mieć dyżur Roman Balcerzak. Ten, co mieszka koło sklepu żelaznego...
Wszyscy przez chwilę wpatrywali się w szkic nakreślony ołówkiem na kawałku szarego papieru pakowego.
- No dobra! A strażnik ma broń? - Padło pytanie.
- No chyba ma... - Brzmiała niepewna odpowiedź.
- Jak to: chyba?
- No bo zanim o to zapytałem, to już wypiliśmy tyle tego bimbru, że mi się film urwał. Jeszcze teraz mnie głowa boli.
- A nie mogłeś udawać, że pijesz? Podobno w filmach zawsze tak robią. To znaczy w tych polskich. W amerykańskich podobno prawdziwą whisky żłopią.
- Nie przyszło mi do głowy, żeby udawać.
- Rany boskie, co za tłumoki! Jak ten cały napad się uda, to ja wypiję litr bimbru bez zagrychy.
- Lepiej nie. Strasznie potem boli głowa.
- No właśnie, głowa! Mamy jakieś przebrania, żeby nas nikt po mordach nie poznał?
- Będą później. Pończoch do GSu w Olszanicy nie dowieźli.
- A czy ja baba jestem, żeby pończochy nosić?
- Przecież nie na nogach je będziesz miał, cymbale jeden, tylko na twarzy! Zresztą zamiast pończoch możemy przecież założyć skarpety.
- A co ty będziesz widział przez skarpetę? Chyba że swoją, dziurawą. Tylko żebyś od
smrodu nie zemdlał!
- Swojej baby się czep, a nie moich skarpetek!
- Dobra, nie kłóćcie się. Nie wiadomo jeszcze, czy te pończochy albo skarpetki w ogóle dowiozą. Sklepowa mówiła, że podobno w magazynie w Fordońcu mają pomarańcze. Ale o skarpetkach ani pończochach nie wspominała.
- Pomarańcze? Przecież to nie Boże Narodzenie.
- No, ja tam nie wiem. Sklepowa mówiła i tyle. Jakby co, to mam inny pomysł. Tylko muszę się dogadać z kierownikiem domu kultury.
- Dziecko w falbaniastych majtkach? - zdziwiła się. - Na tych zdjęciach żadnego dziecka w falbaniastych majtkach nie było!
- No jak nie było, jak było! Sama zobacz! - Kalinowski podsunął jej starą fotografię.
Faktycznie. Na ostatnim stopniu werandy stało zasmarkane i zapłakane dziecko, na które wcześniej nie zwróciła uwagi.
- Jak mogłam wcześniej nie zwrócić na niego uwagi? - zastanawiała się Karolina. - Słodki maluch! A co dostanę, jeśli ci podpowiem, jak je znaleźć?
- Ożenię się z tobą. - Kandydat na męża przełknął wielki kęs schabu.
- Tylko nie to! - Aż się wzdrygnęła. - Ja już mam jednego męża i to mi zupełnie wystarcza.
- Ty masz męża? - zdziwił się Kalinowski i zrobił minę, jakby gorący kartofel utkwił mu w przełyku.
- A co w tym osobliwego? Uważasz, że na takiego paszczura nikt się nie mógł połaszczyć? - zapytała i odsunęła od niego półmisek z kotletami.
- Nie, no skąd! Ale... - Marek wskazał na jej ręce, trzymające talerz. - Ale tak myślałem, no bo ty obrączki nie masz.
- A ty operujesz stereotypem typowym dla ciemnogrodu. Jakbym z nim ślubu nie wzięła, to jak miałabym o nim mówić?
- Konkubent? - zgadywał.
- Sam jesteś konkubent! Konkubent to się kojarzy z patologią i przemocą w rodzinie. - Karolina pogardliwie wzruszyła ramionami. - A obrączki nie mam, bo ją utopiłam w serku z kminkiem.
- W czym? - zakrztusił się Marek.
- No przeca mówię. Słuchaj uważnie! W serku topionym domowej roboty. No, co masz taką minę? Nigdy tego nie jadłeś?
- Jeść to jadłem. Moja babcia robiła. Śmierdząca ohyda. Ale nie słyszałem, żeby ktoś czyścił w nim złote obrączki.
- Znowu stereotyp. Moja akurat była z oksydowanego srebra - Karolina oddała półmisek. - A jeśli chodzi o to dziecko, to daj ogłoszenie w gazecie i zamieść tę starą fotkę.
- Tylko co my zrobimy z tymi wszystkimi dziećmi, które się zgłoszą? - Marek wziął kolejny kotlet, a potem, na wszelki wypadek, jeszcze jeden. - Od razu mówię, że ja się do dzieci nie nadaję.
- Do jakich dzieci? - zainteresowała się Wiernikowa, która wróciła do kuchni z pustym talerzem po pączkach.
- No do tych, które przyjadą na długi weekend. Z ogłoszenia - wyjaśnił Kalinowski.
- A duże one? - zainteresowała się kucharka.
- Całkiem duże. Tak ze trzydzieści pięć lat - odpowiedziała za kolegę Karolina.
– Dobrze, to my jutro zajrzymy wieczorem, żeby się dowiedzieć, jakie
są efekty tego mamy śledztwa. No nie, Michał? – Szturchnęła męża, który
nad czymś intensywnie myślał.
– To chyba już sama przyjdziesz – stwierdził w odpowiedzi Michał. –
Ja dzisiaj w nocy mam samolot do Londynu. Chociaż teraz to się w ogóle
zaczynam zastanawiać, czy nie powinienem zostać?
– A mógłbyś? – ucieszyły się obydwie kobiety.
– A nie mógłbym. Jak się nie pojawię jutro rano w robocie, to mnie
chińska mafia zacznie ścigać. Mam u siebie na oddziale jakiegoś ichniego
bossa i on mnie bardzo polubił. Jak zniknę, to mnie po całym świecie każe
szukać.
– Chińska mafia w Londynie? – stwierdziła z niedowierzaniem Zu.
– Tak, tak – potwierdził jej mąż. – Taki skośnooki Wołomin. Z drugiej
strony, Chińczycy to mały pikuś w porównaniu z tym, co wy dwie możecie
tutaj nawywijać! Połamiecie resztę nóg, wylądujecie pod mostem albo Zu
mamę otruje swoją zupą.
– Czep się wątroby swojego mafiosa, a nie mojej zupy – odgryzła się
Zu.
– Wątrobę to on ma akurat zdrową – sprostował Michał. – Skarży się
na problemy z krążeniem.
– Nic dziwnego. – Pokiwała głową Zu. – Przy takiej stresującej
pracy... Ale jak chcesz zdążyć jeszcze zabrać bagaż z domu, to musimy
lecieć. Zajrzę jutro wieczorem sama albo z Baśką.
– Twoja siostra jeszcze jest? – ucieszyła się Roszkowska. – Myślałam,
że już wróciła do domu.
– Namówię ją, żeby została jak najdłużej i zaopiekowała się Zuzą –
stwierdził Michał.
– Nie jestem niepełnosprawna umysłowo, żeby ktoś musiał się mną
opiekować – zaprotestowała Zu.
– Jako lekarz i twój mąż polemizowałbym z tym, ale dobra. Za to
przyznasz mi rację, że jesteś niepełnosprawna kulinarnie i albo zdechniesz z
głodu jak mnie nie będzie, albo zamienisz się w faceta od tych hormonów,
co je zżerasz w kurczakach z grilla. A ja po powrocie chcę zastać w domu
żonę, a nie męża. A mama niech wreszcie założy ten gips.
– Już zakładam, bo idę na rentgen kontrolny. – Teściowa zniknęła na
chwilę w łazience. Gdy z niej wyszła, miała gips założony na... rajstopy.
– Chcesz tak wyjść? – zapytał Michał.
– No tak. A co?
– Nic, ciekawe tylko, jak wyjaśnisz lekarzowi, w jaki sposób udało ci
się wcisnąć te rajstopy pod gips.
Meg?
Co się dzieje? spytał zaniepokojony Vlad.
Nie wchodź tutaj.
Nigdy nie zwracał wielkiej uwagi na wygląd
zewnętrzny ludzi, którzy pracowali na
Dziedzińcu. Wykonywali po prostu swoją pracę,
a on powstrzymywał się od ich zjedzenia i tyle.
Faktem było jednak, że na Dziedzińcu nigdy
wcześniej nie mieszkała wieszczka krwi. Więc
kto wie? Może to była normalna zmiana u jej
rodzaju, związana z porą roku?
Nie, chyba nie. Meg wydawała się
zdenerwowana, więc dla niej to też musiało być
coś nowego.
– Zrzuciłaś stare futro – stwierdził. Może nie do
końca była to prawda, ale na pewno coś z nim
zrobiła. Podejrzewał, że to jeden z tych
momentów, w których od samca oczekuje się
wybuchu entuzjazmu bez względu na to, co
myśli naprawdę – nawet jeśli nie ma pojęcia,
o co chodzi. Na szczęście ta zmiana budziła
w nim pozytywne uczucia oraz – zaciekawienie.
Dziwaczne, pomarańczowe włosy Meg
zniknęły. Obecnie jej głowę pokrywało
błyszczące gęste czarne futerko, tak krótkie, że
włosy sterczały zupełnie pionowo. Wyciągnął
rękę, żeby je pomacać i przekonać się, czy jest
tak miękkie, na jakie wyglądało.
– Zupełnie jak szczenięcy puch.
Zanim zdążył ją podrapać za uchem, uchyliła
się gwałtownie przed jego ręką.
– Nie chcę mieć szczenięcego puchu! –
wyjęczała.
– Dlaczego nie? Szczeniaki są słodkie.
wiedzmaSol napisał(a):LiaMort napisał(a):no cóż.. skoro tak to cię nie zmuszam.
ale żadnej kastracji szczurem tu nie ma.. no chyba że zjadanie ludzi ale to inna bajka.
no właśnie, zjadania ludzi też nie zdzierżę
[i]Gestem głowy Monty wskazał Simonowi
drzwi.
– Odprowadzę pana.
– Mój trop jest świeży, sam odnajdę wyjście –
parsknął Simon, po czym przekrzywił głowę,
zaciekawiony. – Czy z tym odprowadzaniem jest
tak jak z samicami w książce, które twierdzą, że
idą przypudrować nos, chociaż tak naprawdę
zamierzają sikać?
Pete jakby się zakrztusił.
– Coś w tym rodzaju – odparł Monty
zduszonym głosem. Wyszedł z biura Burke’a,
a Simon za nim.
– Powinnam… – Meg zrobiła gest w stronę
drzwi.
– Warczysz, jak chcę pomacać twoje włosy, ale
jemu pozwalasz?
Zdecydowanie był pełen urazy.
– Przecież to szczeniak – zaprotestowała.
– I co z tego?
– No…
– Ja na ciebie nie warczę, jak chcesz głaskać
moje futro – stwierdził Simon.
– Ale to co innego!
– Dlaczego?[/i]
Ale
zauważył, że nikt nie pokazuje się nago
w obecności młodych – choć miał ochotę
zapytać, dlaczego mężczyznom wolno się
rozbierać do pasa, a kobietom nie. Wydawało
mu się to niesprawiedliwe.
Stado
ludzkich samic i Wrony w hali pełnej rzeczy do
kupienia. Oparł się wygodnie w fotelu
i westchnął.
– A ludzie myślą, że to wampiry są straszne.
– Myślisz, że ludzie kiedyś zrozumieją, że
piersi tracą dla nas wszelki powab, gdy matka
przestaje nas karmić? – spytał Vlad, otwierając
książkę na chybił trafił.
– Nie sądzę – stwierdził Simon. – Nikogo z nas
nie interesują takie historie, więc ich nie
komentujemy, a wydawcy terra indigena wiedzą
przecież, że taka okładka nie zwróci niczyjej
uwagi. – Ciekawiło go, jakim cudem ta książka
w ogóle trafiła do ZDL.
Vlad przeczytał dwie strony, a potem odłożył
książkę na wózek.
– Och, sądzę, że moglibyśmy ją przeczytać,
gdybyś ją umieścił w dziale z humoreskami.
Simon spojrzał na Vlada, a potem na książkę.
– A może w dziale „kuchnia”?
– Wtedy zbyt dosłownie dałbyś do
zrozumienia, w jakim sensie są dla nas
atrakcyjne piersi.
Powrót do Czytamy i rozmawiamy
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 0 gości