Lord James Kirkland to właściciel potężnej floty i połowy londyńskich domów gry oraz... arcyszpieg. Nie jest skłonny do sentymentów, chyba że chodzi o rezolutną piękność, która kiedyś była jego żoną. Laurel oddała Jamesowi serce jako młodziutka, niewinna dziewczyna. Aż do chwili, gdy na jej oczach mąż dopuścił się haniebnego czynu. Tej samej nocy opuściła go, a on pozwolił jej odejść bez słowa. Teraz po dziesięciu latach ich niespodziewane spotkanie wywołuje nieprzewidywalną lawinę zdarzeń i uczuć...Korzystając z nadarzającej się okazji, sięgnęłam po kolejną książkę
Mary Jo Putney, którą miałam od pewnego czasu w planie i tak
„Lawendowa dama” jest już za mną, która okazała się zupełnie inna, niż można było się spodziewać i pozostawiła po sobie wiele wątpliwości. Ogólnie rzecz ujmując, sama zamysł wydaje mi się nawet ciekawy, gdyż w tym ujęciu niewiele się pojawia, lecz jakoś nie mam przekonania co do samego wykonania. Nie jest wystarczająco spójne, a także za mało przekonujące w tym wydaniu. Zwyczajnie nie jest tak dobrze, jakby mogłoby być, jak powinno być, rzecz jasna przynajmniej moim zdaniem.
Postać lorda Jamesa Kirklanda zaciekawiła mnie już wcześniej, gdy pojawiał się podczas przygód swoich przyjaciół, a także uczestniczył w trakcie rozmaitych afer, udzielając odpowiedniej pomocy. Było w nim coś tajemniczego. I jako szpiegowi nie brakowało mu wyzwań, przez co stawił czoło wielu niebezpieczeństwom. Natomiast w swojej historii bynajmniej nie musi zmierzyć się z kolejną aferą szpiegowską, lecz kryminalną, choć ostatecznie wychodzi z tego dość marginalny wątek. Nie powiem, to całkiem ciekawy pomysł i nie mam nic przeciwko temu, tyle że jakoś nie było specjalnie pasjonująco pod tym względem. Raczej sam standard bez większych emocji.
Tak w ogóle odnoszę wrażenie, że w powieści „Lawendowa dama” Kirkland został przedstawiony za mało wyraźnie, nie do końca przekonująco, w szczególności gdy zanikła w nim ta otoczka tajemniczości. Wydawał mi się trochę zbyt sympatyczny i taki raczej bez wad, przez co był niezbyt rzeczywisty. Uważam, że Putney mogłaby się bardziej postarać, włożyć więcej wysiłku z jego postać, zwłaszcza że nie brakowało tu potencjału.
Chociaż trzeba przyznać, iż to całkiem nieźle wyglądało, że pomimo młode wieku Kirkland od razu miał pewność, że spotkał właściwą kobietę i ani przez chwilę nie miał wątpliwości, iż warto o nią walczyć, iż jest kimś dla niego wyjątkowym. Tylko okoliczności okazały się dla niego niepomyślne. No i jego osiemnastoletniej żonie zabrakło charakteru, co wydatnie przyczyniło się do wieloletniego rozstania, co nawet potrafię zrozumieć. Gdyby tylko jeszcze późniejsze zdarzenia zostały wyraźniej umotywowane… lecz zostały ukazane za mało przekonujący sposób. Niby istnieją motywy, lecz wydają się takie niedopowiedziane – to trochę, jakby Putney zapomniała je rozpisać.
Również postać Laurel Herbert nieszczególnie do siebie przekonuje, tym bardziej że jej postępowanie kompletnie do mnie nie trafia. Po prostu to nie mój typ bohaterki (bo gdzie jej do Naomi Hays!). Na swój sposób to mógłby być interesujący koncept – to znaczy: jej reakcja na pewne zdarzenie, a także późniejsze konsekwencje. No cóż, jej zachowanie było niewątpliwie mało romansowe, lecz by pasowało do tamtych czasów oraz do sposobu, w jaki wtedy damy były wychowywane. Do tego również dochodzi fakt, że oboje byli bardzo młodzi, a także że od samego początku ich znajomości wszystko się toczyło gładko i bez przeszkód, a gdy zetknęli się z brutalną rzeczywistością, nie potrafili stawić temu czoła, zwłaszcza Laurel. Tak więc, z jednej strony to wydaje się prawdopodobne, ale przez cały czas brakowało mi kropki nad i, jakby coś nie do końca zostało dopowiedziane. Innymi słowy, nawet mogłabym to zaakceptować, choć niespecjalnie to mi odpowiada, lecz chciałabym czegoś więcej i tego nie dostałam.
Sama kwestia odbudowy małżeństwa również budzi pewne moje zastrzeżenia. Coś w tym się rozmywa. Z jednej strony to wszystko jakby zbyt gładko się toczy, z drugiej zaś pojawiające się przeszkody oraz wątpliwości nie wydają się wystarczająco przekonujące. Jednocześnie przy tym Laurel nie powinna być tak idealizowana na anioła, ponieważ wyraźnie coś w tym zgrzyta.
Podsumowując pokrótce, wychodzi mi, że poszczególne fragmenty są niezłe, a nawet zdają się interesujące, lecz jako całość nie robi to właściwego wrażenia, pozostawia po sobie niedosyt. I owszem, dobrze się czytało
„Lawendową damę”, ale nie jest to historia, która utkwi w pamięci.
PS. Nawet mi się podoba ten minimalizm okładki „Lawendowej damy”, szczególnie po poprzednich przesytach, ale ludzie!, dlaczego to wszystko jest takie ciemne? W końcu to zwyczajny romans, a nie jakaś ponura, przygnębiająca historia! Zabrakło wydawnictwu lawendowej barwy bądź jasnych kolorów?