Melanie Anabel Brooks, narzeczona wpływowego kongresmena z Florydy, jest typową, elegancką damą z Południa, która zawsze wie jak zachować się właściwie. Przynajmniej w „środowisku naturalnym” dla dam z wyższych sfer, a za takie bynajmniej nie można uznać domku położonego wśród bagien rezerwatu Everglades, gdzie trafia Melanie. Jako wysłanniczka kongresmena ma wysłuchać Benjamina Cage’a, wielkiego miłośnika i obrońcy Everglades. Cage również nie jest zachwycony jej obecnością, ponieważ zapraszając kongresmena zaplanował męską wyprawę po bagnach, i bynajmniej jego plany nie zakładały, że zamiast kongresmena pojawi się jego wychowana w cieplarnianych warunkach narzeczona. Ale nie należy zapominać, że damy z Południa, co udowodniła niejaka Scarlett O’Hara, są twarde i potrafią sobie radzić w każdych warunkach. Szczególnie, jeśli po swojej stronie mają indiańskie legendy i przyjdzie im walczyć o miłość życia…
Mówią, że pierwszej miłości nie zapomina się nigdy. I coś w tym chyba musi być, skoro po dwudziestu latach nadal nieźle pamiętałam fabułę
„Legendy…”. Niestety z tytułem było już gorzej i na usilnych próbach jego przypomnienia spędziłam kilka bezsennych nocy. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy i ostatecznie udało mi się ustalić zarówno tytuł, jak i autora, i na dodatek znaleźć wersję oryginalną na amazonie. I kupić w przypływie szaleństwa, za cenę, która w normalnych warunkach obudziłaby nie jednego, ale całe stado węży w mojej kieszeni. Ale sentymenty potrafią skutecznie wyłączyć rozsądek, tym bardziej, że moje własne wydanie papierowe gdzieś przepadło (prawdopodobnie pożyczone), a potrzeba ponownego przeczytania (i posiadania) tej książki osiągnęła niebezpieczny poziom „muszę za wszelką cenę, bo inaczej umrę”.
W trakcie lektury pojawiło się pytanie: co takiego wyjątkowego jest w tej książce, że na jej wspomnienie dostałam wręcz małpiego rozumu? Próba odpowiedzi, okazała się być dużo większym wyzwaniem aniżeli ustalenie jej tytułu. To przecież kolejna historia o tym jak dwoje zupełnie niepasujących do siebie ludzi się spotkało i ostatecznie pokochało. Spokojna, stonowana, z jednym dramatycznym wydarzeniem, bo jakoś ciężko pędzącą szalenie do przodu akcję upchnąć na stu pięćdziesięciu stronach kieszonkowego formatu. Taka sama opowieść, jaką można spotkać w innych Harlequinach, więc co
Legendę o miłości czyni wyjątkowym i wyróżnia spośród setek jej podobnych?
Może właśnie spokój tej opowieści, która snuje się leniwie niczym woda płynąca przez mokradła Everglades, a może jej stonowanie i zupełny brak erotyki. Bo przecież prawdziwa dama, nie dostanie ślinotoku na widok przystojnego mężczyzny, nawet gdyby sam Apollo raczył z Olimpu zstąpić, a tej jednej sceny, jaka się pojawia to nie ma co liczyć, bo to ledwie pół strony jest i na dodatek bardzo w bawełnę owinięte (ale fabularnie uzasadnione; i to bardzo). A może po prostu dlatego, że była to jedna z pierwszych „dorosłych” książek, jakie zasiliły moją bibliotekę w nastoletnich czasach i kocham ją tak samo, jak starego misia z dzieciństwa, który nawet z naderwanym uchem i bez jednego oka dla mnie jest nadal najwspanialszą zabawką na świecie.
W sumie powody, dla których przy tej książce głupieję nie są ważne. Najważniejsze jest to, że spełniła swoje zadanie – zapewniła doskonałą rozrywkę, na pewien czas przesuwając problemy dnia codziennego na drugi plan, stawiając na pierwszym miejscu współczesną baśń o księżniczkach ratujących swoich rycerzy i miłości, o której dawno temu zdecydowało przeznaczenie. I dlatego też ląduje na tej samej półce, na której stoją
Opowieści o pilocie Pirxie, historie o Jakubie Wędrowyczu i kilkanaście innych książek, do których co jakiś czas lubię wracać.