Nine Rules to Break When Romancing a Rake (Love By Numbers, #1)
Mam mieszane uczucia...
Książka jest nierówna, zaczyna się bardzo dobrze, w części środkowej jakby spowalnia, by na koniec przyspieszyć, ale pozostawić czytelniczkę z lekkim oszołomieniem, że jednak skończyło się dobrze. Bo w zasadzie nie powinno było...
Zacznijmy od fabuły. Nihil novi sub sole, ale powiedzmy, że była to debiutancka powieść pisarki, więc możemy jej darować pewną romansową schematyczność. Otóż głównym wątkiem powieści jest nieodwzajemniona i trwająca od dekady miłość głównej bohaterki do głównego bohatera oraz jej wola, żeby wreszcie doświadczyć życia poprzez realizację dziewięciopunktowej listy składającej się z rzeczy, których żadna dama nie powinna nigdy doświadczyć (jak wizyta w domu gry, szermierka w męskim klubie, jazda po męsku, udział w pojedynku) oraz z rzeczy, których każda kobieta zdecydowanie powinna i to więcej niż raz w życiu doświadczyć (jak namiętny pocałunek, "przetańczyć całą noc" i "poczuć się nieskończenie piękną"). I jakoś tak się składa, że bohaterka wciąga w realizację życzeń z listy początkowo niczego nieświadomego markiza Ralston, który jest bla bla bla najprzystojniejszym, bla bla bla najbardziej rozpustnym, bla bla bla arystokratą w okolicy. Którego ona oczywiście skrycie od dziesięciu lat kocha.
Nic oryginalnego, już w wydanej u nas dwadzieścia lat temu Ryzykantce Amandy Quick był podobny motyw. Przyznam jednak, że zaczyna się ciekawie, otóż bowiem nasza bohaterka spotyka Ralstona na balu podczas swojego, niestety zupełnie nieudanego, debiutanckiego sezonu. Calpurnia, zwana Callie, jest niezbyt atrakcyjna, niewysoka, puszysta, o ciemnych oczach i kasztanowych włosach, nie wpisuje się w ówczesne kanony urody. Z kolei zabójczo przystojny i światowy Ralston wiedzie życie libertyna. Spotykają się w ogrodowym labiryncie, gdzie Callie chroni się przed jedynymi zalotnikami, którzy chcą z nią tańczyć (pijakiem i staruchem). Callie jest pełna kompleksów i bardzo nieszczęśliwa. Ralston podnosi ją na duchu, niestety chwilę później idzie na schadzkę z kochanką, co widzi Callie. No ale Callie już przepadła, już się zakochała i będzie w tej miłości trwać aż do HEA.
I tu dochodzimy do pierwszej i najważniejszej rzeczy, która mi w tej powieści przeszkadza. Otóż mianowicie do bohaterki, wariacji na temat kobiety-mopa, w tym przypadku w wersji mop z jajami. Callie kocha Ralstona. Ok, na początku powieści Callie ma 17 lat (Ralston 25), więc jesteśmy w stanie kupić jej zauroczenie. Ale żeby ono trwało przez 10 lat, przez które on jej w ogóle nie zauważa? Trudne do uwierzenia, ale jeszcze nie niemożliwe. Hardkor zaczyna się dopiero po owych minionych dziesięciu latach, kiedy to Ralston i Callie ponownie się spotykają (to znaczy widywali się przez te dziesięć lat, ale Ralston jej nie zauważał, a ona obserwowała go z kącika dla starych panien). Callie, nieco zamroczona alkoholem, przybita szczęśliwą i namiętną miłością młodszej siostry i zdopingowana przez brata, który zachęca ją, by wreszcie zdjęła staropanieński czepek z głowy i zaczęła żyć, jedzie w środku nocy do Ralstona, by... poprosić go, by ją pocałował. Przyznam, że gdyby nie zamroczenie alkoholowe głównej bohaterki, to trudno byłoby mi przejść nad tym zachowaniem do porządku dziennego. Ralston staje na wysokości zadania, ale w zamian za pocałunek prosi o wsparcie przy debiucie jego młodszej siostry, niespodziewanie odnalezionej. Dość upokarzający układ, jak na mój gust, ale Callie go kocha od dziesięciu lat, więc dla niej to okazja.
I tak się to zaczyna, potem jest jeszcze gorzej na odcinku kobieta-mop-z jajami. Bo Callie ma jaja, jest odważna, zdeterminowana, dowcipna, autoironiczna. Niestety wymięka za każdym razem, kiedy w grę wchodzi Ralston. To, czego mi zdecydowanie brakowało w tej powieści, to bolesne przeczołganie bohatera. Bohater bowiem nie jest (jak Szanowne Koleżanki wiedzą) moim ulubionym typem bohatera. Libertyn, zmieniający kochanki jak rękawiczki, którego główną zaletą jest sprawność w sypialni (i innych, mniej wygodnych, acz inspirujących miejscach). Oczywiście, zachowanie Ralstona ma swoje źródło w przeszłości (mamusia zostawiła tatusia i jego z bratem-bliźniakiem, jak obaj mieli po dziesięć lat, potem pojechała w świat, związała się z nowym panem, Włochem, przeszła na katolicyzm, wyszła za Włocha za mąż, urodziła mu córkę, a następnie znowu go zostawiła z dziesięcioletnią córką). Ralston boi się miłości, bo widział, co miłość zrobiła z jego ojcem, który załamał się po odejściu matki. Może nie czepiałabym się aż tak bardzo tego wątku, ale mam na świeżo cykl Samanthy James o rodzeństwie Sterlingów, gdzie było identyczne zawiązanie akcji (matka zostawiła rodzinę), tam też jeden z bohaterów był libertynem, ale całość została rozwiązana o niebo lepiej. W każdym razie Ralston towarzyszy Callie w jej przygodach, uwodząc ją przy tym, ale oczywiście nie ma w tym mowy o miłości. Parę razy traktuje ją naprawdę paskudnie, szczytem jest dla mnie
I takich momentów jest więcej, Callie niby go odrzuca w końcu, nie przyjmuje oświadczyn, ale robi to jakoś tak bez przekonania. On jest rasowym osłem, co byłoby nawet urocze (najbardziej uroczym osłem, o jakim ostatnio czytałam, był Brent Ravenscroft w My darling Caroline Ashworth, ale ona potrafiła to opisać), gdyby jej przy tym tak często nie ranił. Callie jest ciągle niepewna siebie, pełna kompleksów, przekonana, że tak cudowny mężczyzna jak Ralston nie może się nią interesować, już nie mówię kochać, ale w ogóle interesować. A zachowania Ralstona, często wcale niecelowe, ją w tym utwierdzają. Ten brak pewności siebie i kompleksy Callie powodują, że trudno mi uwierzyć w szczęśliwą egzystencję ich przyszłego związku, zwłaszcza, że Ralston nie akcentuje zbyt mocno swojego uwielbienia dla niej, tak by mogła uwierzyć w to, że jest tą jego wyśnioną.
Oczywiście w końcówce Ralston przegląda na oczy, ale... no nie wiem, przy HEA bohaterowie powinni być siebie nawzajem pewni, powinna być równowaga sił po obu stronach, tutaj tego ciągle nie widzę. Ciągle mi się wydaje, że to Callie jest tą, która we własnym mniemaniu złapała Pana Boga za nogi. Z drugiej jednak strony, może tak jest bardziej prawdopodobnie? Jakkolwiek by nie było, to nie jest mój ulubiony motyw w romansach. Na pocieszenie: brat bliźniak jest fajny, a o nim jest drugi tom. Z kolei trzeci (o siostrze Włoszce) miał wszędzie świetne recenzje.
Ogólnie książka na jakieś 5/10 w mojej skali.