Pozwolę sobie na dłuższy komentarz, ponieważ jakoś mnie tak naszło:
A tak w ogóle zacznę od tego, że gdy dowiedziałam się, iż „Droga nad rzeką” ma zostać wydana, skojarzyła mi się z książką „Długi spacer” i nijak nie mogłam tego sobie wybić z głowy, w zasadzie dopiero czytając, to mi owo skojarzenie wyparowało. Dodatkowo przy tym, zanim sięgnęłam po tę powieść, słyszałam sporo opinii, że przypomina starą, dobrą Krentz, co w moim odczuciu w pewnym sensie zgadza się z prawdą, lecz przychodzi mi na myśl coś jeszcze.
Fakt, że pewnego wieczoru Mason odbiera Lucy z przyjęcia, które odbywało się nielegalnie, zmienia bardzo wiele, ponieważ jeszcze trzynaście lat później to wpływa na zdarzenia mające miejsce w Summer River. I co ciekawe, gość, który zapowiadał się na czarny charakter, ginie/ znika w tajemniczych okolicznościach, przez co robi jeszcze bardziej intrygująco…
Wobec tego, gdy Lucy Sheridan wraca do miasteczka w celu uporządkowania rzeczy ciotki, która niedawno zginęła w tragicznym wypadku, zaczyna wiele się dziać. W gruncie rzeczy sprawy spadkowe stanowią dogodny pretekst do przyjazdu do kalifornijskiego miasteczka obecnie otoczonego winnicami, bo tak naprawdę Lucy pragnie zbadać, czy śmierć ciotki nie była przypadkiem czymś więcej niż zwykłym wypadkiem. Tyle że wkrótce dokonuje pewnego odkrycia, które sprawia, że przeszłość coraz bardziej ożywa i nabiera znaczenia.
Mason Fletcher podoba mi się od samego początku. Człowiek, który nie boi się odpowiedzialności, ani jej nie unika. Jest taki poważny, solidny i z takim skupieniem trzyma cały ciężar na swoich barkach, że aż chciałoby się trochę mu pomóc, czy też ulżyć, aby nie był taki samotny. Zwyczajnie chciałoby się wnieść w jego życie odrobinę światła, gdyż należy mu się nagroda. Tak czy inaczej, Lucy nie bez powodu go nazywa aniołem stróżem. Po prostu to prawdziwy facet, na którym zawsze można polegać.
Z kolei Lucy wydaje mi się nieco różnić od typowych bohaterek Krentz. Wprawdzie nadal jest zdeterminowana, życzliwa wobec ludzi, samodzielna, co dość mocno zostało podkreślone oraz z ustalonym celem w życiu, lecz całe jej nastawie sprawia wrażenie bardziej sceptycznego i mniej entuzjastycznego niż zwykle. Jest niemalże cyniczna. Oprócz tego okazuje się bardziej skłonna do przemyśleń, nie działa pochopnie, ani tak to nie wygląda. Być może po części to wynika z jej pracy genealoga w firmie detektywistycznej, gdzie miała okazję wiele zobaczyć i z pewnością to nie okazało się pozytywnym doświadczeniem.
Niewątpliwie na tym tle ciekawie wypadają randki Masona i Lucy, które bywały co najmniej oryginalne. Przy pierwszej dokonali całkiem makabrycznego odkrycia, które wzbudza wiele pytań, wywołując wilka z lasu. Na drugiej można powiedzieć, że poruszyli gniazdo szerszeni. Trzecią uwieńczył pożar domu. Wobec tego czekałam z coraz większym zainteresowaniem, co wydarzy się dalej. Niemniej jednak podobała mi się euforia Masona wtedy na plaży i potem to, jak bardzo starał się zaimponować Lucy. Zresztą przypadło mi do gustu jak się odnajdywali, a co za tym idzie, tak zwane jego kłopoty z komunikacją i jej problemy z zaangażowaniem.
Sama intryga została przestawiona płynnie oraz w atrakcyjny sposób. Aczkolwiek jeśli czyta się uważnie, to i owo można się domyślić. Samo rozwiązanie jest interesujące oraz zgrabnie przestawione.
Z pewnością występują znane elementy z wcześniejszych pozycji Krentz, czyli determinacja bohaterki w dążeniu do celu, tajemnicza śmierć członka rodziny, bohater stojący na rozdrożu, upór bohatera w udzielaniu pomocy, czy też w chronieniu bohaterki, problemy związane z przeszłością, a także z powiązaniami rodzinnymi, zbrodnia, sekrety, które nie dają spokoju. Niemniej jednak tym razem to wszystko złożone razem w jedno tworzy obraz w jakiś sposób odbiegający od schematu, przez co ta historia wydaje mi się nieco inna. Być może to z powodu drobiazgów. Inaczej mówiąc, to nadal jest Krentz w atrakcyjnym wydaniu, lecz sprawia wrażenie odmiennej. Osobiście przyjęłam to z dużym zainteresowaniem i jednocześnie przy tym czuję się zaskoczona.
Czy można do czegoś się przyczepić? No cóż, nie miałabym nic przeciwko, gdyby ta historia była nieco dłuższa i tym samym pojawiło się więcej o relacji bohaterów oraz rozmaitych drobiazgów. Po prostu trochę więcej szczegółów. I nie wydaje mi się, aby to jakoś szczególnie wpłynęło na samą płynność opowieści.
I tak swoją drogą, chciałabym jeszcze zauważyć, że przez całą powieść przewija się, że Lucy wtedy miała szesnaście lat, a nie siedemnaście, jak napisano na okładce. I niby sam opis nie odbiega od prawdy, ale jest zwyczajnie nieprecyzyjny.
„Droga nad rzeką” na pewno jest udaną powieścią Jayne Ann Krentz, którą warto poznać, gdy ma się okazję, ale to tylko moje zdanie.
Wobec tego czytajcie i sami oceniajcie.