Petarda eksplodowała z gwałtownym trzaskiem i chmurą dymu.
- A to ci heca! - zawołał ze śmiechem jego brat, Rufus. - Spróbuj jeszcze raz!
- Mówiłem wam obu: wynocha stąd! - wrzasnął Colin. Podniósł się i stanął, tylko po to, by zobaczyć, jak Kolacja ucieka truchtem z przerażonym bekiem. Wystraszona owieczka wcisnęła się pod płotek, otaczający ogrody Summerfield. - Patrzcie, coście narobili! Wystraszyliście tę przeklętą owcę. A wiecie, jaki Rycliff jest do niej przywiązany.
- Mamy ją złapać? - zapytał Finn.
- Nie, ja to muszę zrobić. Was się będzie teraz bała.
Colin zeskoczył z wozu. Strzepnął z rąk strzępy konopnych resztek liny, rękawem otarł pot z czoła.
Wspiął się na płot i znalazł w ogrodach warzywnych, gdzie rosły jarzyny i pikantne zioła do przypraw. Patrzył, jak owieczka biegnie ścieżką pomiędzy dwoma rzędami rzepy i przeciska się pod kolejnym płotem, by się dostać na sąsiednią parcelę, porośniętą piękną łąką.
- Kolacja! - wołał, znowu biegnąc za nią na łąkę. - Kolacja, wracaj zaraz!
Kiedy był już pośrodku pola, zatrzymał się na chwilę, by nabrać oddechu i rozejrzeć się za charakterystyczną kępką wełny. Kiedy nie zobaczył owcy, zwinął dłonie w trąbkę przy ustach i znowu spróbował.
- Kooolaaacjaaa!
Tym razem usłyszał odpowiedź. Właściwie kilka odpowiedzi.
Od tych zbiorowych zwierzęcych odpowiedzi aż zatrzęsła się ziemia. Ujrzał kilka wielkich ciemnych kształtów, sunących w jego stronę poprzez zmrok. Mrugnął oczami, starając się odpędzić złudzenie. To nie były owce.
Nie, to były...
Krowy.
Wielkie krowy. Zadziwiająco szybkie i groźne krowy. Niewielkie stado pędziło tam, gdzie stał, prosto na niego, na środek pola. Colin cofnął się o kilka kroków.
- Czekajcie - powiedział, podnosząc ręce. - Nie was miałem na myśli!
Bestie jednak najwyraźniej nie przyjęły jego wyjaśnień do wiadomości. To naprawdę wstyd. Miały przecież raczej duże uszy! A może to były te... no... rogi?
Odwrócił się i jak szalony pognał do płotu.
Skończony idioto! - wymyślał sobie, pracując gwałtownie rękami i nogami i rozpaczliwie pędząc przez nierówne pole. Bezmózgi głupcze. Jaki dureń wchodzi na pole o zmroku i krzyczy „Kolacja!", ile sił w płucach?
Ten, który od dziesięciu lat nie wyjeżdżał z Londynu. Właśnie on.
- Nienawidzę wsi... - mamrotał, biegnąc. - Nienawidzę. Cholernie, koszmarnie jej nienawidzę!
W pośpiechu wybrał inną drogę ucieczki, niż ta, którą się dostał na pole. Zamiast do zwykłego drewnianego przełazu dobiegł do kępy krzaków. Kolczastych krzaków.
- Nienawidzę! - wołał, przedzierając się przez gąszcz gałęzi i cierni. - Obmierzła, śmierdząca, nędzna, fantastyczna wiocha! Fuj!
- Dzisiaj - oznajmił - jest ta noc, kiedy odbijemy wieś. Nie uczynimy tego, maszerując w równym szeregu czy dopuszczając się aktów bezsensownego bohaterstwa. Zrobimy to, zachowując się jak mężczyźni. Prawdziwi mężczyźni. Tacy mężczyźni, nad którymi kobieta nie zdoła zapanować.
Czoła zmarszczyły się w zamyśleniu.
- Ale... - Kowal rozejrzał się po grupie. - Jesteśmy mężczyznami. W każdym razie ostatnio, jak patrzyłem...
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 2 gości