Brittany, mieszkanka małego kalifornijskiego miasteczka, otrzymała od natury rude włosy, urodę i wzrost koszykarki, który przeszkadza jej w znalezieniu partnera. Pewnego dnia dostrzega mężczyznę górującego nad tłumem, potężnie zbudowanego i niezwykle przystojnego. Nazywa się Dalden i twierdzi, że jest barbarzyńskim wojownikiem. Brittany, zafascynowana nieznajomym, nie traktuje serio jego oświadczenia, ale już wkrótce się przekonuje, że prawda może przypominać fantazję. Dalden okazuje się mężczyzną, który zawsze zdobywa to, czego pragnie. A teraz najbardziej pragnie Brittany... Dziewczyna nie zamierza jednak poddańczo oddawać się mężczyźnie, nawet jeśli jest on wymarzonym kochankiem, którego jeden dotyk rozpala jej zmysły.Za „Serce wojownika” zabierałam się od kilku miesięcy i jako że nie czułam się specjalnie przekonana do autorki, łatwo bywało mi zboczyć z wyznaczonego kursu. Niemniej jednak ostatnio czytając książkę o galaktycznych podróżach oraz podboju nowych światów itp., zachciało mi się odmiany, tym bardziej, że wcześniejsza pozycja mnie rozczarowała, a właściwie znudziła. I tak właśnie nieoczekiwanie moje spojrzenie padło na „Serce wojownika”, gdzie się nastawiłam na średniowiecze, sugerując się zarówno tytułem, jak i tym, że Lindsey zdarzało się pisać o tej epoce. Nie musiałam długo czekać, aby się przekonać o kosmicznej pomyłce z mojej strony.
Otóż, Dalden może i jest poniekąd barbarzyńskim wojownikiem, ale bynajmniej nie pochodzi ze średniowiecza. On nawet nie mieszka na Ziemi, lecz w odległej galaktyce, jak się okazuje. Wprawdzie wymachuje mieczem, ale również posługuje się zaawansowaną technologią – i dobrze, bo inaczej sobie by nie poradził. Tak w ogóle, mężczyźni – wojownicy z tejże planety są wielce uprzywilejowani, ponieważ wystarcza im zwykle jedno spojrzenie, szczególnie jeśli wejrzą głębiej w siebie, aby rozpoznać bez żadnych wątpliwości towarzyszkę życia.
Może jednak po kolei. Zaczyna się koszmarnie, ponieważ Lindsey już na samym początku zarzuca czytelnika swoją wizją tychże światów, wyjaśniając, co i jak w sposób przytłaczający oraz nieciekawy. Aż chciałoby się uciec, pozostawiwszy historię niedokończoną. Osobiście uważam, że mogła zdecydowanie to sobie odpuścić, szczególnie że później nadarza się następna szansa do objaśnień, co niejako stanowi powtórkę z rozrywki, ale to już ciut bardziej przystępne. Jednocześnie przy tym pojawia się streszczenie poprzedniej części, której u nas nie wydano i dlatego niespecjalnie to mi przeszkadzało. Oprócz tego nasunęło to mi pewną myśl, a mianowicie, że nie zastała wydana, gdyż powieść da się umieścić pod hasłem, iż nauka szkodzi zdrowiu. Innymi słowami, bohater owej części odmawia nauki języka obcego, co go chroni przed nieprzyjemnymi konsekwencjami, gdy zostaje narażony na spotkanie z pałeczkami. Niezbyt pedagogiczne przesłanie. Natomiast „Serce wojownika” można sprowadzić do hasła, że siadanie na kolanach obcego może mieć daleko idące implikacje – również i w dosłownym znaczeniu.
Aczkolwiek wracając do samej akcji, chodzi o to, że Dalden postanawia ruszyć w pogoń za niebezpiecznymi pałeczkami, które właśnie zostały ukradzione i zmierzają prosto na Ziemię. Złodziejem jest pewien król bez królestwa, który uznał, że ta planeta nadaje się do podboju. A tak naprawdę nie miał świadomości, w co się pakował, ale to już inna bajka. Wkrótce Dalden na swojej drodze spotyka Brittany i razem podejmują się powstrzymania groźnego typka, co im całkiem nieźle idzie. Naturalnie Brittany snuje najrozmaitsze domysły na temat swego towarzysza, które, jak okazuje się dość szybko, niewiele mają wspólnego z faktami. Po prostu nie zdaje sobie sprawy, na co się porwała, aż jest za późno, aby się wycofać.
Brittany irytowała mnie od samego początku, a potem jeszcze bardziej. Wygląda na to, że Lindsey zamierzała poruszyć problem o tym, jak jest ciężko być wysokim, co kompletnie jej nie wyszło, jako że cały ten wątek jest co najmniej śmieszny. Tak się składa, że Brittany pragnie mieć faceta – w zasadzie jak każda kobieta – tyle że jest gotowa zadowolić się każdym, byle był od niej wyższy; charakter zupełnie się nie liczy, ale jak to się mówi: jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz, czyli nie ma co jej współczuć. I tak, tak, wystarcza jej jedno spojrzenie, aby rzucić się na Daldena, bo on jest tak cudnie wysoki.
Rzecz jasna w pewnej chwili dochodzi do prób wyjaśnień, kim tak naprawdę jest Dalden oraz usiłowania sprostowania wyobrażeń Brittany, co okazuje się być wyjątkowo trudnym zadaniem. To niemalże jak porywanie się z motyką na słońce, gdyż ta się zapiera na wszelkie możliwe sposoby, nie przyjmując faktów do wiadomości. Spacer po Księżycu to jej za mało. Żaden dowód nie jest wystarczająco dobry. W końcu zdesperowany Dalden postanawia wywieź ją w głuszę, ale niestety przy okazji niefortunnie się wybrał na polowanie, co z pewnością nie było dobrym pomysłem. Naprawdę naiwnością z jego strony sądzić, że go się posłucha! Ale wróg nie śpi i wtrąca swoje pięć groszy. A potem była kara.
Wydaje mi się, że ze strony Lindsey mogła to być próba skonfrontowania współczesnego świata ze średniowiecznym myśleniem, lecz moim zdaniem na koniec końców okazała się chybiona, a skupiło się na tym, czy nieszczęsna Brittany uwierzy nareszcie w to, co widzi, akceptując swój los, czy też jednak nie. Naprawdę to wyglądało, jakby miała zamiar zapierać się po wsze czasy, przez co biedny Dalden nie za bardzo miał jak się pokazać od tej gorszej strony, czyli jaki to z niego wspaniały oraz nieznośny wojownik. Chyba jednak trochę szkoda, gdyż to mogłoby być zabawne. Oczywiście w odpowiednim wydaniu.
Dodatkowo przy tym Lindsey ma dość denerwującą manierę wyjaśniania tego, co wynika z samego tekstu, np. rozmowa dwóch przyjaciółek, a następnie pojawia się objaśnienie, że one się przekomarzają – jakby czytelnik sam tego nie potrafił zauważyć, ani wyciągnąć wniosków. Nie podoba mi się coś takiego. Nie brakuje również paru innych niedociągnięć, ale chyba nie ma sensu wywlekanie ich na światło dzienne.
Podsumowując pokrótce, to jedna z tych pozycji, którą ocenia się dobrze z powodu nietypowego pomysłu albo przyjmuje się ją z rozczarowaniem, dlatego że jej potencjał nie został wykorzystany, koncentrując się na niedociągnięciach. Sama natomiast mogę powiedzieć, że „Serce wojownika” przynajmniej mnie nie znudziło oraz pojawiło się kilka ciekawych fragmentów. Niezłe było to, jak na początku usiłowali się porozumieć. I tak najlepsza okazała się Martha!
To znaczy: porywać się na to na własną odpowiedzialność, choć mogłabym na ten temat podyskutować…