Teodora Saxby jest ostatnią kobietą, w której towarzystwo widziałby wybrankę oszałamiającego Jamesa Ryburna, dziedzica tytułu księcia Ashbrook. Lecz po romantycznych oświadczynach w obecności samego następcy tronu nawet praktyczna, trzeźwo myśląca Teo zaczyna wierzyć w szczerość uczuć przyszłego księcia. Choć plotkarska prasa wróży, że to małżeństwo nie przetrwa dłużej niż pół roku.
Teo pragnie, by trwało całe życie, dopóki nie odkryje, że James nie pożąda wcale jej serca, a już z pewnością nie jej ciała, lecz… posagu.
Ich ślub zaszokował salony, ich rozstanie wywołuje skandal. Teraz James musi stoczyć najtrudniejszą walkę w życiu, by przekonać Teo, że naprawdę ją kocha… zwłaszcza że brzydkie kaczątko zmieniło się w pięknego łabędzia. Tak się składa, że „Brzydka księżniczka” stanowi swoistą wariację znanej baśni Andersena o „Brzydkim kaczątku”. Przypadł mi do gustu pomysł, w jaki został podany przez Eloisę James. W moim przekonaniu wyszło to w naprawdę interesujący sposób. Niemniej jednak spotkałam się z odmiennym zdaniem, co na obecną chwilę budzi moje zaskoczenie.
Teodora (Teo, Daisy – w zależności, kto do niej się zwraca) jest tytułową Brzydką, co po części wynika z jej młodego wieku, czyli wszystko jeszcze znajduje się przed nią, zaś po części z tego, że jej typ urody nie mieścił się w ramach ówczesnego kanonu, a co za tym idzie, była z tej przyczyny mocno krytykowana. Dochodzi do tego równocześnie brak pewności siebie ze strony Teo, pojawia się też nieumiejętność stawienia czoła złośliwym językom, a także fakt, że ubierała się pod dyktando matki, która chciała dobrze, lecz niestety jest jej postawa bardziej szkodziła, niż pomagała dziewczynie. Dopiero później, gdy mogła rozwinąć skrzydła i tym samym zdać się na własny gust, następuje przemiana w elegancką kobietę. I dopiero wówczas wielu potrafi ją docenić, lecz nadal pozostaje inna.
Tak czy inaczej, James od samego początku dostrzega wyjątkowość Daisy i jest dla niego jedyna, chociaż najpierw niezbyt umiejętnie wyraża swoje uczucie i jednocześnie musi walczyć z poczuciem winy, które mocno go nęka. Ciekawie to zostało ujęte. Innymi słowami, oboje nie mają łatwego startu, gdy wiążą się węzłem małżeńskim, ponieważ osoby trzecie aktywnie ingerują w ich relacje, podrzucając kłody pod ich nogi, aż dochodzi do niezwykle niefortunnego zdarzenia, które ma daleko idące konsekwencje.
Nie dość, że ojciec Jamesa roztrwonił swój majątek ponad wszelką miarę, następnie dobrał się do majątku podopiecznej, dokonawszy malwersacji, to jeszcze nie poczuwał się za to do odpowiedzialności i kazał synowi płacić za własne grzechy, uważając, że w pełni to mu się należy (ciekawe, dlaczego?). I jakby tego wszystkiego jeszcze mu było mało, swoje żądania wyrażał w sposób tak ordynarny, że zapewne ostatni prostak i nikczemnik ma w sobie więcej taktu oraz umiaru. Tak więc, James w młodym wieku znalazł się w bardzo trudnej dla siebie sytuacji, dźwigając na swoich barkach wielki ciężar odpowiedzialności. W zasadzie oboje nieźle z tym sobie radzili. I kto wie, może by mieli szansę zbudować coś trwałego i niepowtarzalnego, lecz ordynarny cham zamiast pomóc w trudnej sytuacji, postarał się, aby wszystko zniszczyć. Niesamowicie mnie wpienia, że później tak współczuli staremu, bo nie miał lekko – jak na mój gust i tak zbyt łatwo z tego wszystkiego się wyłgał! A należały się mu baty! Co najmniej.
Tak czy inaczej, małżeństwo Daisy i Jamesa się rozpada z powodu jego ojca (chyba się powstrzymam i nie napiszę, co o nim sądzę, szczególnie że to nie byłoby nic cenzuralnego!) i rozstają się na wiele lat, ucząc się, jak uporać z zaistniałą sytuacją, a także dojrzewając. Każde na swój własny sposób. I to jest czas trudnych decyzji. Z całą pewnością nie jest im łatwo, lecz nie dają się pokonać przeciwnościom losu. A czytanie o rozłące właściwie nie porywa, lecz obawiam się, że ten zabieg był konieczny.
Niewątpliwie powrót Jamesa okazuje się spektakularny, aczkolwiek mogłoby przywiać go wcześniej niż te pięć minut przed uznaniem za martwego przed komisją parlamentarną. W każdym razie by nie zaszkodziło (nie przepadam za takim zagraniem). Druga rzecz, która mogłaby mieć inny przebieg, a mianowicie zmierzenie się z obawami Daisy przed małżeńskimi obowiązkami, czyli skoro była tak zamknięta w sobie po traumatycznym przeżyciu, jakie zafundował jej teść, jednak to powinno zająć więcej niż jedną noc, aby pokonać wszelkie jej opory, które względem tego miała. Za łatwo to poszło, gdy James już ją do siebie przekonał.
Aczkolwiek to tylko nieznaczne drobiazgi, na które można przymknąć oko.
I super epilog, gdyż zaczyna się (od małej wprawdzie, ale zawsze) kłótni, z czym chyba po raz pierwszy się zetknęłam. Naprawdę z przyjemnością go mi się czytało, jak rzadko kiedy.
I ku mojemu zdziwieniu ta historia podobała mi się od samego początku w przeciwieństwie do pozostałych części z tego cyklu.
PS. Wydawnictwo jak zwykle postarało się dać okładkę do bani, chociaż w tym przypadku po części jej brzydota odpowiada tytułowi i niejako można powiedzieć, że zawiera aluzję do baśni. Niestety w środku nie ma przemiany w coś pięknego, jedynie w treści można tego się doszukiwać. Dobre i tyle. Ach, ten ich talent do wyjątkowo chybionych okładek! I jak zwykle w opisie pojawia się przekłamanie.