„Bieguny uczuć” okazały się okropnym rozczarowaniem:
Na początku nie ma nic o Alasce
Jedna trzecia nadal nie ma nic na ten temat
Połowa, gdy rozpoczynają się jakieś niewyraźne i niezobowiązujące wzmianki
Dwie trzecie minęło, a dopiero się wybierali, pojechali na chwilę, postrzelali sobie i wrócili
Końcówka to ponownie Chicago
Poza tym stanowili kółko wzajemnej adoracji, czyli jacy to oni są cudni i wspaniali
A z niej była kiepska dziennikarka, bo nie chciało się jej sprawdzić faceta, zatem wierzyła w wszystko, co jej powiedział, a potem dziwiła się, że jej skłamał i zastanawiała się, dlaczego miałby to zrobić. Wprawdzie to niezbyt znacząca scena, ale mimo wszystko…
No i denerwowało mnie, że najpierw było streszczenie jakiegoś zdarzenia, następnie jego rozwinięcie – jak dla mnie to nie miało żadnego sensu.
Podobała mi się scena, gdy ją postrzelono – to było zabawne
Potem przeczytałam cały opis, który sprawia, jakby jego autor przeczytał książkę na wyrywki, a następnie sklecił własną wersję, bo nic ze sobą się nie zgadza. I ani razu nie było mowy o przeprowadzce, ani dłuższy wyjeździe. Czuję się wielce zdegustowana zabiegiem wydawnictwa.