U mnie w domu niestety zawsze panowało (i do dziś panuje) przekonanie, że romans to nie literatura, a czytanie romansu to strata czasu. Jako nastolatka postrzegałam romanse jako zakazany owoc, więc tym chętniej sięgałam po nie ukradkiem. Prawdziwy przełom i mój romansowy coming out
przeżyłam w 2006 roku, w lecie, kiedy strasznie nudziło mi się w trakcie czekania na autobus. Poszłam więc do kiosku i kupiłam pierwszą lepszą książkę. To był harlequin. Na okładce był konkurs na opowiadanie. Pomyślam, czemu nie, mogę spróbować i wzięłam udział w konkursie. Aby trzymać rękę na pulsie zarejstrowałam się na stronie wydawnictwa i zaczęłam udzielać na forum. Tam poznałam część z Was. Tak mi się to spodobało, że zostałam na dłużej.
Obecnie nie wstydzę się, że czytam romanse. Na pełen politowania wyraz twarzy znajomych odpowiadam, że po prostu lubię romanse i czytam książki, czego o nich niestety nie można powiedzieć, a przynajmniej nie często. Zresztą, przerabiałam już to samo, jeśli chodzi o mój gust muzyczny. Przeciętnemu człowiekowi nie mieści się w głowie, że można lubić romanse i muzykę dance, jednocześnie będąc w miarę inteligentną i wartościową osobą. Nie wiem czy jestem inteligenta (nie chcę, żeby zabrzmiało to jak chwalenie się) i to mnie generalnie nie obchodzi. Jestem jaka jestem i już. Moja sprawa co czytam i czego słucham, jak się komuś nie podoba, nie musi ze mną gadać
. Skoro jednak gada, to znaczy, że uważa mnie za wartą jego uwagi. Generalnie chyba zmieniło się moje podejście do samej siebie i stąd to wynika. Przestałam przepraszać za to, że żyję. Samoświadomość pomaga bardzo, nawet jeśli chodzi o przynanie się do czegoś powszechnie uważanego za obciach.
Czym jest dla mnie romans? Odprężeniem, odskocznią, przejściem w świat, gdzie istenieje prawdziwa miłość, przeżyciem przygody w mojej wyobraźni.
Poza tym zawsze lubiłam szczęśliwe zakończenia.
Mam dość dołujących przeżyć na codzień, żeby jeszcze się katować pesymistyczną i wniosłą literaturą tzw. "wysokich lotów". Nie wierzę w podziały sztuki i kultury na lepszą i gorszą. Kto tak na dobrą sprawę decyduje o tym, co jest kiczem a co nie? Kto mu dał prawo do dyktowania gustów? I kogo to obchodzi? Ważne jest to, co się nam podoba. Wielu z tzw, klasyków było w przeszłości zaliczanych do twórców kiczu, teraz są na piedestale. To samo można odnieść do romansów. Kto powiedział, że te książki są mniej wartościowe niż inne? Jakim prawem??
Aha, ostatnio gadałam z tatą o wojnie secesyjnej i okazało się, że czytał "Przeminęło z wiatrem" i nawet mu się podobało. Wniosek jest zatem prosty - nie tylko kobiety sięgają po romanse.