Zebrało mi się na wspominki, czyli „Once upon a Billionaire” Jessica Clare, gdyż jakby nie było, historia zrobiła na mnie wrażenie. Nic nowego w tym przypadku.
Tak się składa, że Griffin Verdi od samego początku daje się poznać jako opanowany, oschły i zasadniczy arystokrata, którego świat należy do uporządkowanych, a wszystkimi codziennymi sprawami zajmuje się asystent. Niemniej jednak historia zaczyna się w chwili, gdy ów asystent zachorował. Tym większy pech, że to dzieje się tuż przed wyjazdem Griffina na ślub kuzynki, a to stawia go w trudnej sytuacji. Obawia się, że będzie musiał poprosić matkę o pomoc, a na to nie ma najmniejszej ochoty. Chodzi o to, że Griffin już przyzwyczaił się do swojej niezależności, a co za tym idzie, nie lubi się otaczać duża grupą ludzi, którzy by wszystko za niego robili – za bardzo to mu przypomina młodość w Bellissime. Z kolei jego matka uważa, że tak właśnie powinno być i żyje niezwykle restrykcyjnie według protokołu.
Na szczęście: od czego są przyjaciele (w tym przypadku narzeczona przyjaciela)? Proponuje mu wypożyczenie asystentki, na co Griffin chętnie się zgadza, mając fałszywy obraz, kim ona może być. Przekonuje się o tym szybko, ale już jest za późno, ponieważ znajdują się w samolocie. Ich pierwsze spotkanie zostało rewelacyjnie opisane przez autorkę, czyli zostaje zaznaczony kontrast pomiędzy nimi. Zresztą czytelnik dowiadując się, o kogo chodzi, ma pewne wyobrażenie i z całą pewnością nie będzie zawiedziony w tych oczekiwaniach.
Asystentka, czyli Maylee Meriweather okazuje się być jedyna w swoim rodzaju: burza jasnych włosów, prowincjonalny akcent, tani, niezbyt twarzowy strój. Jednocześnie przy tym wydaje się być wyjątkowo naiwna i niedoświadczona. Na dodatek robi na drutach. Krótko ujmując, w niczym nie przypomina swojego poprzednika. Po prostu pierwsze spotkanie z nową asystentką stanowi dla niego prawdziwy szok. Griffin nie wierzy, że dziewczyna jest w stanie sobie poradzić z zadaniem i postanawia się jej pozbyć się przy pierwszej nadarzającej się okazji. I bezceremonialnie to jej oświadcza, czego Maylee nie przyjmuje najlepiej – wybucha płaczem i nie chce się uspokoić, oczekując, że w ramach pocieszenia ją przytuli. Griffin oczywiście odmawia. Maylee wskakuje mu na kolana, co go stawia w niewygodnej sytuacji i nie chce zejść, pomimo jego usilnych próśb. Jakoś udaje mu się rozwiązać ten problem.
Aczkolwiek Maylee nie daje się i szybko udowadnia własną przydatność, pomagając zawiązać krawat, z czym Griffin najwyraźniej sobie nie radzi. Podobała mi się późniejsza scena, gdy Griffin bronił własnego krawata. Tak czy owak, z czasem ma okazję przekonać się, że jego asystentka zna się na rzeczy, a nawet potrafi mu ułatwić życie.
I co ważniejsze, Griffin bynajmniej nie uważa, że skoro mu się podoba asystentka, że może jej narzucać się z tego powodu. I to jest bardzo ładnie ujęte.
Clare znakomicie udaje się uchwycić różnice pomiędzy bohaterami i konsekwentnie ją realizuje. Dzięki temu powstają naprawdę rewelacyjne sceny. Niezwykle przypadło mi do gustu to, że autorka przez większość fabuły unika schematu, wręcz tym się bawi. Dopiero pod koniec jest już tradycyjnie. Wprawdzie zachowanie Maylee w końcówce w pewien sposób miało sens, niemniej jednak wolałabym, aby postąpiła inaczej – niekonwencjonalnie. Tak, aby to było bliższe dewizie rodzinnej Meriweatherów. Tak czy inaczej, po tym zdarzeniu Griffin był wyjątkowo wyczulony na nastroje Maylee i wolał działać prewencyjnie, aby nie narażać się na uprzednie nieprzyjemności.
Sama historia niewątpliwie jest prosta i skupia się głównie na bohaterach. Z kolei tło jest zarysowane lekko, bez wchodzenia w szczegóły, ale wyraźnie i obrazowo. Uważam, że Jessica Clare znakomicie się odnajduje w prostocie, równocześnie tworząc interesujące postacie, gdzie ich charakter przede wszystkim napędza opowieść.