Tytuł: Lucyna w opałach
Autor: Ela Abowicz
Wydawnictwo: Feeria
Data wydania: luty 2014
Liczba stron: 248
Cena: 29,9 zł
Moja ocena: 4,5/10
Znowu sięgnęłam po polską literaturę. Różnie to ostatnio bywa z książkami rodzimych autorów, więc nie byłam pewna, czy dokonałam dobrego wyboru z tą pozycją, ale po opisie zapowiadała się całkiem ciekawie. To jak wyszło, to już inna bajka.
Lucyna ma 39 lat, choć oficjalnie przyznaje się do trzydziestu pięciu, no dobra, do trzydziestu sześciu lat; samotnie wychowuje piętnastoletniego syna Patryka i jest kierowniczką działu kultury w tygodniku „Wzdłuż”, które to stanowisko niemal całkowicie pochłania jej czas. Jest roztrzepana, zabiegana, notorycznie spóźnia się na poranne kolegia, od których zaczyna się życie w redakcji, nie potrafi zmobilizować się do napisania artykułu zatytułowanego „Gwiazdy piszą”, choć miało to być zrobione na wczoraj i wiecznie podpada okropnej szefowej – Halinie Cesarskiej, która jest potworem w spódnicy. A na dodatek mieszka obok nadopiekuńczej mamusi, która lubi wpaść do niej rankiem z kubkiem kawy i rogalikiem, i z ukochaną suką Gapą. Rzec by można, że paskudny los ciągle rzuca jej kłody pod nogi, no, bo jak inaczej określić ten galimatias, jaki ją otacza: paskudna szefowa patrzy na nią krzywym okiem, niemoc twórcza nie pozwala jej się wykazać w pracy, beztroski synek nie chce się uczyć i rok w rok trzeba go siłą przeciągać z klasy do klasy i, jakby tego jeszcze było mało, przystojnego Zielonookiego, który wpada jej w oko pewnego dnia, zdaje się coś łączyć z jej podłą szefową. Totalna porażka. Ale nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej, o czym Lucyna wkrótce się przekonuje i wszystko, co w jej życiu może się zawalić, zawali się z hukiem.
Jeśli jesteście ciekawi, czy Lucynę pech wreszcie opuści i czy przystojny Zieloonooki jest jej jednak pisany, to sięgnijcie po tę książkę. Znajdziecie w niej sporą dawkę humoru, dość szczegółowy, nie pozbawiony złośliwej ironii opis pracy w wydawnictwie (a powiedzcie szczerze, ilu recenzentów się nad tym nie zastanawiało? Chyba żaden.). Niestety ten humor i ironia nie do końca mi przypasowały i dość często miałam wrażenie, że są one trochę wymuszone.
Książka reklamowana jest jako polska wersja słynnej już Bridżit Dżons, ale ja jakoś się tego podobieństwa dopatrzeć nie umiałam . Jeśli już miałabym ja do czegoś porównać, to może odrobinę do „Diabeł ubiera się u Prady”, choć to też nie te klimaty. Ale też nasza polska rzeczywistość nijak się ma do rzeczywistości amerykańskiej, a że o tej długo mogę mówić i nigdy nie skończyć, to pozwolicie, że nie rozwinę tematu.
Poza tym bardzo rzuciło mi się w oczy powtarzanie schematów... Nienawidzę tego najbardziej pod słońcem. Jedyna rzecz wyłamująca się z nich i to na niekorzyść niestety to zbyt mało scen z Zielonookim oraz niemal karykaturalne przerysowanie niektórych charakterów.
Opisy dłużyły się i sprawiały wrażenie pisanych, byleby tylko zapełnić konkretną liczbę stron - być może autorka postawiła na ilość, nie jakość. Niemniej nie mam nic do zarzucenia językowi autorki (jak na dobrą dziennikarkę przystało!) i pod tym względem czytało się dobrze. Pod fabularnym już gorzej.
Książka średnio mi się podobała, czytało się ją bez fajerwerków. Po opisie spodziewałam się dużo większej dawki humoru i bardziej porywającej akcji, niż znalazłam. Czy poleciłabym ją innym czytelnikom – raczej tak, jeśli mają ochotę na coś lekkiego, dość zabawnego, w sam raz na wejście w wiosnę.