<span style="font-size: 18px; line-height: normal"> Alan Ball - uzależniony od "Czystej krwi"</span>
To on przeniósł z książek Charlaine Harris na mały ekran historię pijących syntetyczną krew wampirów... Kultura DZIENNIKA publikuje rozmowę z Alanem Ballem – reżyserem, scenarzystą i producentem „Czystej krwi”, bijącego rekordy oglądalności i popularności serialu, który od soboty 7 lutego będą mogli oglądać widzowie polskiej telewizji
Co pana tak urzekło w serii powieści Charlaine Harris?
Alan Ball: Pewnego dnia wertowałem w księgarni książki i mój wzrok padł na jedną, na okładce której dużymi literami wydrukowano zdanie: „Umawianie się z wampirem to chyba nie najszczęśliwszy pomysł”. Pomyślałem, że to zabawne i kupiłem tom – jak się okazało, pierwszy z serii powieści Charlaine Harris. Nie mogłem go odłożyć, póki nie skończyłem czytać. Książka była śmieszna, przerażająca, seksowna i romantyczna zarazem. Na dodatek sporo mówiła o tym, jak to jest być innym niż wszyscy. Jej przesłanie nie dotyczyło zresztą tylko wampirów: Sookie jest przecież telepatką, a poza tym w powieści pojawia się całe mnóstwo postaci niebędących ludźmi. Dosłownie uzależniłem się od niej. I gdy tylko skończyłem czytać ostatnią stronę, pomyślałem: „Gdzie kolejne tomy?”. Szukałem wtedy pomysłu na nowy serial dla HBO i od razu wiedziałem, że to jest to.
W powieściach o Sookie Stackhouse rzeczy nadprzyrodzone są opisywane, jakby nie było w nich nic niezwykłego.
Właśnie to w nich uwielbiam. Staramy się podążać tym tropem w serialu. Nużą mnie klisze filmowe i typowe wyobrażenia o wampirach. Obejrzałem chyba wszystkie możliwe o nich filmy, więc mniej więcej wiedziałem, czego na pewno nie chcę robić, kręcąc ten serial. Nie chciałem więc kolorowych soczewek kontaktowych, muzyki operowej i niebieskich świateł. Akcja „Czystej krwi” toczy się na przedmieściach gorącej i wilgotnej Luizjany. Chciałem, by ta specyficzna atmosfera Południa wsiąknęła w postacie bohaterów. Żeby zjawiska paranormalne były tu częścią natury, widz zaś miał wrażenie, że wszystko to dzieje się naprawdę, a nie jest jakąś fantastyką.
Pierwszy sezon „Czystej krwi” jest równocześnie adaptacją pierwszej książki z cyklu Harris.
Owszem, ale – dla równowagi – dopisaliśmy do niej kilka historii nieco zmieniających postacie Jasona, Tary i Sama.
Okazał się wielkim sukcesem, więc kręcicie następny.
Owszem, praca nad takim serialem to sama przyjemność. W dobie kablówek i dekoderów telewizja jest o niebo lepszym miejscem dla scenarzysty niż plan filmowy. Tam musisz spakować całą swoją opowieść w dwugodzinną pigułkę, a w dodatku dziś film przypomina coraz bardziej karuzelę z parku rozrywki. Jazda na karuzeli cieszy mnie tak samo jak innych, ale serial telewizyjny ze swoją wielotematycznością i różnorodnością to niemal powieść, nie tylko rozrywka. Możesz zostać z ulubionymi bohaterami na dłużej, obserwować, jak w subtelny i interesujący sposób zmienia się ich życie, czasem wiele razy. Na twoich oczach ich walka z życiem staje się dramatyczna i prawdziwa. W kinie dramatyczny jest tylko pewien problem, z którym bohaterowie muszą dać sobie radę przez dwie godziny.
„Czysta krew” spodoba się fanom „Sześciu stóp pod ziemią”?
Myślę, że tak, bo jest tam cała moralna złożoność, która zawsze mnie fascynuje jako reżysera. Dorastamy z pewnymi pojęciami dobra i zła, a raczej ich wyobrażeniami, a także z wiarą, że dobro zawsze zwycięży. Ale gdy rozejrzysz się wokół, widzisz, że wcale tak nie jest. Poza tym, tworząc „Sześć stóp pod ziemią”, wciąż nawiązywaliśmy do idei przewodniej serialu, która mówi o tym, że gdy robisz coś moralnie właściwego, coś dobrego, prawie zawsze utrudnia to ci życie i czyni je bardziej skomplikowanym. „Czystą krew” od „Sześciu stóp...” różni jednak lekkość fabuły. Jest bardziej przygodowa. To historia, o jakiej nie słyszeliście, i świat, jakiego jeszcze nie widzieliście. To czysta zabawa. To serial, jaki sam chętnie bym oglądał.