Zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że:
1. relacja Connora i Meary bardzo osobliwie się rozwija - przez pierwszych 30% książki nie dzieję się pomiędzy nimi absolutnie nic, potem etap fizyczny, a przy 70% on już wie, że ją kocha. Ona się broni, wiadomo, lecz za długo i bez przekonania. Moim zdaniem nie ma pomiędzy nimi takiej prawdziwej chemii, przynajmniej mnie o tym Norka nie przekonała - równie dobrze mogliby pozostać przyjaciółmi, jakieś to takie mdłe i nijakie.
2. nie podoba mi sie cały ten wątek z Cabhanem w tej części. Niby ich atakuje, niby oni odpierają ataki, ale to też jakoś tak bez przekonania jest robione. O wiele bardziej podobał mi się wątek złego w Znaku Siedmiu - jak odkrywali jego genezę, robili badania, szukali rozwiązań, dyskutowali o tym, wpadali na różne pomysły. Pracowali razem. Tu tego w ogóle nie ma, tzn. ciągle powtarzają, że są kręgiem sześciorga, lecz nic z tego nie wynika, poza tym że od czasu do czasu każde z nich daje sobie spuścić manto.
3. no właśnie, z przykrością stwierdzam, że ta najnowsza trylogia jest bardzo wtórna wobec Znaku Siedmiu. Oczywiście nie oczekuję, by Norka wymyślała Amerykę za każdym razem, gdy chwyta za pióro, lecz to jest niemal kalka i bardzo mi to przeszkadza. Aż się boję trzeciej części.
Do
Poszukiwań to się nie umywa. Dlatego już się nie mogę doczekać
Kolekcjonera.