Recenzja do przeczytania także na moim blogu, do którego link w podpisie
Confessions at Midnight - Jacquie D'Alessandro
Ostatnio zauważyłam, że moje zainteresowanie książką można przeważnie mierzyć dość konkretnym wyznacznikiem. Mówię przeważnie, bo czasami zdarzają się od tego wyjątki, ale w przypadku „Confessions at Midnight” autorstwa Jacquie D’Alessandro sprawdziło się to w dużym stopniu. Im książka mniej mnie zaciekawia, tym częściej już po decyzji, że pora odłożyć książkę, zaczynam ją kartkować, patrzeć co jest dalej, czytać kolejne czy nawet ostatnie strony. Oczywiście skutkuje to tym, że psuję sobie część wątków takich jak intryga kryminalna, która swój finał ma gdzieś przy końcu i chcąc nie chcąc zobaczę imię naszego czarnego charakteru. Co prawda w przypadku „Confessions at Midnight” ta intryga nie była zbyt rozbudowana lub skomplikowana, jednak gdybym nie przeglądała książki tak często, nie dowiedziałabym się zbyt wcześnie co będzie się działo dalej, a tym samym może bardziej zainteresowałaby mnie ta historia. Możliwe, choć jednak wątpliwe.
Daniel Sutton, lord Surbrooke, pożądał Carolyn Turner, wicehrabiny Wingate, od chwili, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy dziesięć lat temu, w czasie balu na którym ogłoszone zostały jej zaręczyny. Mimo że prowadził, jak większość bohaterów regencyjnych, życie bawidamka i rozpustnika, był jednak człowiekiem honoru i nie zrobił nic w celu zdobycia Carolyn z wzajemnością kochającej swojego męża, a jego przyjaciela. Jednak po ośmiu latach małżeństwa Edward zmarł. Carolyn po zakończeniu żałoby w końcu dała się namówić na powrót do życia towarzyskiego – teraz jako wdowa. Nadszedł więc czas na ruch ze strony Daniela, którego żądza nie minęła, a wręcz przeciwnie – za każdym razem, kiedy widzi Carolyn, jest mu coraz trudniej zachować zimną krew. Co ja mówię, jaką zimną? Coraz trudniej jest mu nie przyprzeć jej do ściany i… i wiadomo co dalej.
Carolyn nie zapomniała o swoim zmarłym mężu. Jego obraz w jej umyśle blednie, lecz nadal jest on jedynym mężczyzną, do którego należało i należeć będzie jej serce i dusza. Układ z Danielem, na który daje się skusić, tłumacząc się przed sobą wpływem ostatniej lektury – „Memoirs of a Mistress”, bardzo… bezpruderyjnego dzieła, będzie więc czysto fizycznej natury i serce żadnego z nich nie będzie jego elementem. Carolyn w końcu ciągle kocha Edwarda, jest jedynie samotna, a Daniel nie zamierza dać się zakuć w okowy małżeńskie dopóki nie będzie to niezbędnie konieczne dla spłodzenia potomka. Oczywiście potem Carolyn odkrywa nieznane jej wcześniej aspekty osobowości Daniela, a Daniel uświadamia sobie, że to jednak miłość, a idea małżeństwa z Carolyn nie jest nawet w połowie tak niestrawna jak mu się wcześniej zdawało.
Lubię motywy typu od przyjaźni do miłości, czy tak jak tutaj – kiedy jedna strona kocha drugą od jakiegoś czasu i w końcu postanawia coś z tym zrobić. Ale bez przesady, chociaż przed samym sobą powinien się przyznać do tej miłości trochę wcześniej niż trzydzieści stron przed końcem książki. Niezbyt trafione poprowadzenie głównego wątku to nie jedyna rzecz, jaką mogę zarzucić tej książce. Zabrakło chemii i ekscytacji, było po prostu nudno. I bohaterowi byli trochę papierowi. A co mnie już kompletnie drażniło, a w czasie czytania przypomniałam sobie, że podobnie było przy pierwszej części tej serii, czyli „Sleepless at Midnight” (chociaż może to była jeszcze inna książka tej autorki, nie jestem pewna), to że bohaterowie dochodzili do podobnych wniosków (np. że jedno kocha drugiego), albo myśleli o podobnych rzeczach, albo wspominali jakieś wydarzenie, właściwie w tym samym czasie. Jakoś to do mnie nie przemówiło.
Nie będę się może rozpisywać o tym, że czytanie się ciągnęło, że po przeczytaniu całości miałam wrażenie, że w książce było zaledwie kilka mocno przydługich scen, że wątek, nazwijmy go z braku lepszego określenia, kryminalny, był jakby na doczepkę i wcale nie pomógł temu, co nie domagało w wątku stricte romansowym, w zachowaniu Carolyn czasami brakowało konsekwencji, a Wielka Trauma z przeszłości Daniela była nieco naciągana. Powiem jedynie, że nawet od autorek, po których oczekuję relaksującej lektury, chciałabym otrzymać książkę, która mnie poruszy i która będzie się trzymać kupy.
Na plus muszę wspomnieć o jednak dość ryzykownym w każdym romansie wątku wdowy, która była szczęśliwa w małżeństwie i kochała swojego męża. Pani D’Alessandro poradziła sobie z nim całkiem nieźle moim zdaniem. Postacie drugoplanowe też dodały trochę smaczku całej powieści. Przyznam, że chyba skusiłabym się na czwartą część tej serii, gdyby nie jeden niefortunny zwrot w opisie, bardzo podobny do opisu czwartej części serii The Wallflowers autorstwa Lisy Kleypas, coś o sekrecie bohatera, który nie może wyjść na jaw. Swoją drogą, obaj bohaterowie są Amerykanami. To zresztą nie jedyne podobieństwo serii Mayhem in Mayfair do The Wallflowers, jakie zauważyłam. Cóż mogę powiedzieć ponad to, że Kleypas była pierwsza? Właściwie to może za parę lat wezmę się za te dwie pozostałe części, tym bardziej, że choćby na Goodreads obie mają lepsze oceny od tej, ale to chyba mniej więcej wtedy, kiedy zapomnę, że ta część niezbyt mi podeszła.
A wracając na chwilę do tego, o czym zaczęłam mówić na początku – inny wyznacznik mojego zainteresowania książką jest taki, że patrzę ile książka ma stron i czasami liczę sobie jaki procent czy jaką część książki przeczytałam, ile stron mi zostało do końca, czy jestem przed połową, czy może już za 2/3? Częściej mi się to zdarza, gdy coś mnie nie wciągnie zbyt mocno. Ale to może takie moje lekkie zboczenie, bo czasami to robię też z książkami, od których się nie mogę oderwać. A może za dużo czytam na Kindle’u, który mi pokazuje procent przeczytania i już się przyzwyczaiłam, żeby to wiedzieć.