W
Whitney przez cały czas coś mi nie pasowało i ostatnio chyba doszłam do właściwego wniosku, co to jest. Nigdy mi się nie podobało, że po tym, co zrobił, to ona pojechała go przekonywać do zmiany zdania. No bo przez tyle czasu za nią się uganiał, osaczał, aż tu raptem sobie odpuścił, tym samym przyznając do kretyństwa – jakoś tego po arogancie się nie spodziewałam i to nie ma sensu. Według mnie to on powinien przekonywać ją do zmiany zdania, przepraszać i tak dalej. A i leczyć ją z traumy, w którą wpędził – po prostu żeby nie miał łatwo.
Whitney powinna poczekać, zanim da się przekonać, aż zacznie obgryzać sobie palce i rwać włosy z głowy, usiłując znaleźć na to jak najlepszy sposób. I dopiero gdy zauważy, że grozi mu łysina, mogłaby się dać przekonać. Oczywiście na początku nie powinno być zbyt wesoło, aby nie zaczął rwać włosów z radości.
A na koniec jeszcze można dodać, jak z niego ponownie próbuje wyleźć ta cała wredność, a ona widząc to, spuszcza oczka i delikatnie porusza stópką, na co on wyobraża sobie, że znowu przez to wszystko by musiał przejść i na wszelki wypadek chowa swoja wredność. I co? Gdy to dobrze rozpisać, można by zachować objętość stron i sens.
Ale jak było, każdy, kto czytał, wie…
Po prostu niekiedy bywają takie książki, które mogłyby być zdecydowanie lepsze, gdyby to i owo poprawić, dopracować czy też zmienić. Coś takiego z pewnością można powiedzieć o powieściach Judith McNaught… Ja już tak mam.