Gretna Green, Szkocja 9 kwiecień 1807
Fiona MacLean zmusiła się do uśmiechu.
- Ojcze MacCanney, jesteśmy tu, bo chcemy się pobrać.
Ociężały ksiądz popatrzył niepewnie najpierw na Fionę, potem na jej narzeczonego.
- Ale... on nie jest... nie mogę...
- Możesz, ojcze - oświadczyła Fiona spokojnym głosem, chociaż placami nerwowo zaciskała troczki torebki.
Niech się dzieje, co chce, doprowadzi do końca ten najdłuższy, najgłupszy zatarg w historii Szkocji - tracąc zarazem wolność, starannie zaplanowaną przyszłość, a może nawet część serca.
Na tę myśl Fiona poczuła skurcz żołądka. Niemniej to małżeństwo musi dojść do skutku, skoro pragnie uchronić braci przed ich własnymi, popędliwymi charakterami.
To jedyny sposób. Nie mogę się wycofać.
- Fiono, moja droga - odezwał się zdesperowanym głosem ojciec MacCanney. - Ten osobnik nie nadaje się na pana młodego!
- Tym bardziej powinnam za niego wyjść - odparła, a widząc zdumioną minę księdza, szybko wytłumaczyła: - Przecież każdy wie, że porządna kobieta sprowadzi na dobrą drogę nawet największego szubrawca.
Ksiądz zerknął niepewnie w stronę pana młodego.
- No tak, ale...
- Proszę się o mnie nie martwić, ojcze. Wiem, że to żaden skarb, ale chcę właśnie jego.
- Fiono, zgadzam się, że ten młodzieniec zyska żeniąc się z tobą, ale chodzi mi o to, że...
- Wiem - przerwała odważnie. - To łajdak, który posiadł każdą kobietę od Morza Północnego po londyńskie domy uciechy.
Ksiądz poczerwieniał na wspomnienie przybytków rozpusty.
- Tak, tak. Wszyscy o tym wiedzą, ale...
- To próżniak, który nigdy nie splamił rąk pożyteczną pracą. Zdaję sobie sprawę, że nie najlepszy z niego kandydat na męża, mimo to jednak...
- On nawet nie jest przytomny! - wykrzyknął ksiądz. - Nie będzie w stanie wypowiedzieć własnego nazwiska!
Fiona spojrzała w dół, na zimną, kamienną posadzkę, gdzie u jej stóp leżał narzeczony, rzucony tam przez jej służącego, Hamisha. Z ubrań delikwenta na posadzkę sączyła się błotnista woda.
- Obawiałam się, że może to księdzu przeszkadzać. Nawet nieprzytomny, Jack sprawiał kłopoty. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
- Dziewczyno, nie można zaciągać przed ołtarz nieprzytomnego mężczyzny.
- Dlaczego nie?
- Dlatego... dlatego, że tak się nie robi, ot co!
Ksiądz przyglądał się podejrzliwie Hamishowi. Masywny strażnik Fiony stał w milczeniu za jej plecami, jak to czynił od czasów, gdy jego pani była dzieckiem. U jego boku wisiał wielki miecz, za szerokim, skórzanym pasem tkwiły trzy naładowane pistolety. Krzaczasta, ruda broda olbrzyma była zjeżona, a ogniste, groźne oczy uważnie sondowały otoczenie.
- W jaki sposób ten człowiek stracił przytomność i dlaczego jest cały w błocie? - zapytał z naciskiem ojciec MacCanney.
[...]
- Był już w takim stanie, kiedy go znaleźliśmy - powiedziała, siląc się na spokój.
- Był nieprzytomny?
- Tak.
- Gdzie go znaleźliście?
- Na drodze. Pewnie koń go zrzucił.
Ksiądz nie sprawiał wrażenia przekonanego.
- Czemu jest taki przemoczony? - spytał, przyglądając się Fionie z wielką podejrzliwością. - W tej części Szkocji nie padało od ponad trzech tygodni.
Fiona musiała odwrócić jakoś uwagę klechy.
- Hamish, mógłbyś ocucić tego łobuza? Ojciec MacCanney nie udzieli nam ślubu, póki będzie nieprzytomny.
Hamish mruknął coś pod nosem, pochylił się, pochwycił nieprzytomnego Kincaida za włosy i uniósł jego głowę.
Fiona spojrzała w twarz narzeczonego i jej serce podskoczyło. Nawet oblepiony błotem, z mokrymi włosami przyklejonymi do twarzy, Jack Kincaid był boleśnie przystojny. Miał klasyczne, ostro rzeźbione rysy, ciemnorude włosy i niebieskie oczy, które teraz zakrywały
powieki.
Ale nie był to anioł.
Nagły grzmot dochodzący z oddali zmusił ojca MacCanney' a do spojrzenia w stronę otwartych okien. Na zewnątrz świeciło gorące słońce, na niebie nie widać było ani jednej chmurki.
Fiona natomiast nadal wpatrywała się w Kincaida, z trudem hamując chęć, aby go kopnąć - przynajmniej lekko - kiedy tak leżał bezwolnie u jej stóp.
Od tamtego ponurego dnia przed piętnastu laty, kiedy odkryła prawdziwą naturę Jacka Kincaida, wszelkie myśli o nim i uczucia z nim związane trzymała głęboko zamknięte pod kluczem. Sądziła, że te myśli i emocje zniknęły na zawsze, ale najwyraźniej jakaś ich część pozostała.
Nadal trzymając go za włosy, Hamish potrząsnął głową leżącego mężczyzny, a potem spojrzał na Fionę.
- Ten łotr nie daje się ocucić.
- Widzę. - Westchnęła. - Zostaw go.
Hamish puścił włosy, nie zważając na to, że głowa Kincaida opadła na posadzkę z głośnym hukiem. Ten odgłos wywołał skrzywienie ust u ojca MacCanney'a, który już po sekundzie uśmiechnął się z wyrazem ulgi na twarzy.
- Sama widzisz, że nie możesz za niego wyjść.
- Właśnie, że mogę - stwierdziła stanowczo Fiona. - Wkrótce oprzytomnieje.
Tym razem to ksiądz westchnął.
- Jesteś najbardziej upartą dziewczyną, jaką znam.
- Jestem uparta tylko wtedy, gdy okoliczności mnie do tego zmuszają. Nie zaprzeczy ojciec, że temu łachudrze dobrze zrobi, że dostanie się w ręce silnej kobiety.
- Nie, nie zaprzeczę - zgodził się ksiądz niepewnym głosem.
- Nie będę akceptowała pijaństwa, ani hulanek. Poza tym mój mąż będzie musiał regularnie uczęszczać do kościoła. Jack jeszcze tego nie wie, ale jego burzliwe i szalone życie dobiegło końca.
Przez twarz księdza przemknął cień współczucia.
- Nie zmusisz nikogo do zmiany. Ludzie sami muszę tego zapragnąć.
- W takim razie sprawię, żeby zapragnął się zmienić.
Ksiądz ujął jej dłoń w skórzanej rękawiczce.
- Dlaczego chcesz zrobić coś tak szalonego, moja droga?
- Bo to jedyny sposób na zakończenie konfliktu. Śmierć Calluma musi być ostatnią - odrzekła Fiona twardo.
[...]
- Współczuję twojej rodzinie. Ale ten szalony pomysł...
Zdesperowana, przycisnęła dłonie do brzucha.
Moja ostatnia nadzieja.
- Ojcze, nie mam wyboru. Kincaid musi się ze mną ożenić.
Oczy klechy zrobiły się okrągłe ze zdumienia.
- Święci pańscy, chyba nie mówisz, że... nie jesteś... ty nie...
- Zgadza się. Jestem przy nadziei.
Ksiądz wyciągnął chustkę z kieszeni i przetarł nią czoło.
- Dobry Boże! Dobry Boże! To wszystko zmienia, prawda? Nie dopuszczę, żeby w mojej parafii urodził się bękart.
Fiona zarzuciła mówiącemu ręce na szyję.
- Och, dziękuję, ojcze! Wiedziałam, że mogę na ojca liczyć.
Klecha z westchnieniem odwzajemnił uścisk.
- I tak, gdybym ci nie pomógł, znalazłabyś innego księdza.
- Za nic nie chciałabym, żeby ślubu udzielał mi ktoś inny niż ty, ojcze.
Naturalnie wolałby w ogóle nie wychodzić za mąż w ten sposób. Zawsze marzyła, że pewnego dnia pozna przystojnego mężczyznę, który ją pokocha, i że będzie miała piękny ślub, otoczona kwiatami i rodziną. Teraz nic takiego nie miało się zdarzyć.
Jej serce zacisnęło się żalem za czymś, czego już nigdy nie dostąpi, ale Fiona, odwołując się do rozsądku, odsunęła od siebie tę żałość.
- Ojcze MacCanney, ten ślub to dobra rzecz. To będzie nowy początek dla nas wszystkich.
Ksiądz westchnął ponownie, po czym odwrócił się do Hamisha.
- Przynajmniej podciągnij tego biedaka na nogi. Mężczyzna nie powinien się żenić, leżąc na brudnej posadzce.
- Dziękuję, ojcze - powtórzyła Fiona. - Nie pożałuje ojciec tego.
- To nie ja będę żałował tego, co się tu dzisiaj wydarzy.
Fiona miała nadzieję, że klecha się myli. Tymczasem Hamish podciągnął leżącego na nogi.
- Może powinienem zamoczyć mu w czymś głowę - zaproponował i spojrzał na kropielnicę.
Ojciec MacCanney sapnął z oburzenia.
- To przecież woda święcona!
- Nie sądzę, żeby panu Bogu to przeszkadzało. Poza tym to ślub i...
- Nie - sprzeciwił się stanowczo MacCanney, mocno zaciskając usta. - Może ocuci go odrobina alkoholu.
Hamish zesztywniał.
- Hamish - ponagliła go z reprymendą w głosie Fiona. - Wszyscy musimy coś poświęcić.
- Wiele pani ode mnie żąda - burknął służący, mimo to sięgnął do kieszeni, i wyciągnął małą flaszkę. Otworzył ją z wyraźną niechęcią, i odchyliwszy głowę Kincaida, nalał mu do ust kilka kropel alkoholu.
Kincaid zaczął prychać, ale nie odepchnął butelki, a nawet, nadal ledwo przytomny, wyrwał ją z rąk olbrzyma i przytknął do ust.
- Niech cię szlag! - wrzasnął Hamish, wyrywając butelkę. - Wypiłeś połowę mojej whisky! - Szkot pochwycił Kincaida za kołnierz i podciągnął w górę; wyglądał tak, jakby zamierzał go uderzyć.
- Dziękuję, Hamish - odezwała się szybko Fiona i stanęło obok przyszłego męża.
Jeśli atrakcyjność przemieści wydawała się zaprzysięgłemu mieszczuchowi, takiemu jak Eve Dallas, to atrakcyjność bezkresnych zielonych połaci Texasu była dla niej czymś równie obcym jak księżycowy krajobraz. W Teksasie były przecież miasta, wielkie, rozległe, gęsto zaludnione. Dlaczego więc ktoś w ogóle decydował się zamieszkać na zielonej prerii, gdzie bez przeszkód widziało się horyzont oddalony o wiele kilometrów i żyło w niczym nieograniczonej przestrzeni?
Naturalnie nawet tam były jakieś miasteczka z budynkami zasłaniającymi ten niepokojący widok i proste jak strzała drogi, które kończyły się preclami przy autostradach łączących owe miasteczka z cywilizacją. Eve był w stanie zrozumieć ludzi dążących do miast i domów. Nigdy jednak nie mogła pojąć siły, która pędziła ich w nicość.
- Co oni z tego mają? - spytała Roarke'a, gdy mknęli jedną z takich lokalnych dróg. - Dookoła jest tylko trawa, płoty i czworonogi. Bardzo duże czworonogi - dodała nieufnie na widok stada koni.
- Juhuuuu - aaa.
Omiotła twarz męża podejrzliwym spojrzeniem, zaraz jednak odwróciła wzrok, wolała bowiem nie spuszczać z oka czworonogów. Na wszelki wypadek.
- Ten facet jest niezdrów - ciągnęła, nieco uspokojona rykiem silnika helikoptera, który usiadł na pobliskim skrawku ziemi. - Ma porządną, kwitnącą firmę w Dallas, a woli mieszkać tutaj. Z wyboru. Doprawdy jest w tym coś chorobliwego. - Roarke ze śmiechem ujął ją za rękę, która odruchowo zbliżyła się do kolby pistoletu i pocałował.
- Na świecie żyją różni ludzie.
- Owszem, a wielu z nich jest dotkniętych chorobami. Jezu, czy to mogą być krowy? Krowy chyba nie powinny być takie wielkie. To sprzeczne z naturą...
- Pomyśl tylko o stekach, kochanie...
- Uhm. I tak ciarki mi chodzą po plecach. Czy na pewno jedziemy właściwą drogą? Musiałeś się zgubić. Tu nie ma dosłownie nic.
- Chcę zwrócić ci uwagę, że po drodze minęliśmy jednak kilka budynków.
- Pewnie mieszkają w nich krowy. - Wyobraziła sobie bydło w niskich podłużnych budynkach. Zwierzęta wpatrywały się w jakiś ekran, odbywały krowie przyjęcia, uprawiały krową miłość w małżeńskim łożu. Zadrżała. - Boże, to też mnie przyprawia o ciarki. Nienawidzę wsi.
Roarke zerknął na deskę rozdzielczą. Był ubrany w dżinsy, białą bawełnianą koszulkę i miał na nosie okulary przeciwsłoneczne. Wyglądał bardzo zwyczajnie, jak na siebie wręcz prostacko. Wciąż jednak widać w nim człowieka z miasta, pomyślała Eve. Z wielkiego miasta.
- Za parę minut powinniśmy być na miejscu - powiedział. - Widzę przed nami odrobinę bardzie cywilizowany krajobraz.
- Gdzie? - Zaryzykowała oderwanie wzroku od krów i przez przednią szybę dojrzała zarysy miasta. Budynki, stacje benzynowe, sklepy, restauracje i znowu domy. Nieco się odprężyła. - Och, to dobrze.
- Ale my tam wcale nie jedziemy. Tutaj skręcamy. - Z tymi słowami wjechał na wąską drogę, zdaniem Eve, biegnącą stanowczo za blisko tych dziwnych płaskich, zielonych łąk, by czuć się na niej bezpiecznie.
- Te płoty nie wyglądają solidnie.
- Jeśli bydło się spłoszy, samochodem zawsze zdążymy uciec.
Oblizała wargi i przełknęła ślinę.
- Tobie wydaje się to śmieszne - Znów jednak odzyskała trochę pewności siebie, zobaczyła bowiem na drodze inne pojazdy. Były wśród nich samochody osobowe, ciężarówki, długie, wąskie przyczepy i kilka odkrytych samochodów terenowych. Po bokach zaczęły wyrastać zabudowania. Nie domy, pomyślała Eve. Zabudowania farmerów, a może ranczerów. Mniejsza o to, jak je nazwać. Stodoły, szopy i jakieś budynki dla zwierząt. Pewnie stajnie. Poza tym spichlerze. Silosy... cóż to za dziwaczne słowo. W każdym razie pejzaż był jak z obrazka: mnóstwo zielonej trawy i zbóż, bydło ze znudzonymi mordami i czerwono - białe budynki gospodarcze.
- Co ten facet robi? - spytała, nieznacznie unosząc się na siedzeniu, by lepiej zobaczyć widok zasłaniany jej przez Roarke'a.
- Jedzie na koniu.
- To widzę. Ale po co?
- Nie mam pojęcia. Może tego chce.
- Widzisz? - Dla zaakcentowania ważności swojego spostrzeżenia, Eve klepnęła męża w ramię. - Ludzie tutaj są po prostu chorzy. - Odetchnęła z ulgą, gdy ukazał się przed nimi główny budynek rancza.
Był olbrzymi, parterowy i zajmował niewiarygodnie dużą powierzchnię. Ganki były świeżo pobielone, a reszta zdawała się stanowić stertę dość przypadkowo usypanych kamieni. Fragmenty domu były przeszklone i Eve aż zadrżała na myśl o tym, że mogłaby tam stać i przyglądać się bezkresnym polom i pastwiskom. Co gorsza, to wszystko, co było na pastwiskach, przyglądałoby się jej.
Były też kawałki ziemi wygrodzone płotami i mimo że w środki znajdowały się konie, dojrzała tam również wielu krzątających się ludzi. To ją znów nieco pokrzepiło, choć ludzie ci co do jednego nosili wielkie kowbojskie kapelusze.
Dalej było lądowisko helikopterów i park pojazdów, których przeznaczenia w dużej części nie potrafiła określić. Prawdopodobnie służyły do jakichś prac polowych.
Przejechali między masywnymi kamiennymi kolumnami, zwieńczonymi figurami stojących dęba koni.
- Okej, on wie, że przyjeżdżamy i wcale się z tego nie cieszy - zaczęła. - Będzie odnosił się do nas wrogo, nieufnie i nie będzie chciał nam pomóc. Ale jest też dostatecznie cwany, by wiedzieć, że mogę zatruć mu życie. Wywlec przeszłość i namówić miejscowe gliny, żeby wywarły na niego podobny nacisk. A on nie chcę, żeby nagle wszyscy się dowiedzieli o czymś, co było dawno. Jeśli przesłuchamy go na jego terenie, będzie czuł się pewniej.
- A jak długo pozwolisz mu czuć się pewnie?
- Zobaczymy, jak na pójdzie rozmowa. - Wysiadła z samochodu i natychmiast zatkało ją od upału. Jest jak w piecu, pomyślała, to zupełnie co innego niż łaźnia parowa latem w Nowym Jorku. Wyczuła zapach trawy i nawozu.
- Co to za dziwny odgłos? - spytała Roarke'a.
- Nie jestem pewien, ale przypuszczam, że kurczaki.
- Boże wszechmogący. Kurczaki. Jeśli każesz mi myśleć o omletach, to cię uderzę.
- Jasne. - Ruszył wydeptaną drogą obok niej. Znał żonę na tyle dobrze, by wiedzieć, że nagłe zainteresowanie miejscowymi realiami pomaga jej odsunąć od siebie troski i lęki. Eve wciąż musiała podjąć decyzję w sprawie jazdy do Dallas i ewentualnie zaplanować pobyt w tym mieście. Drzwi na ranczu miały ze trzy metry szerokości i były zwieńczone pobielałymi rogami zwierząt. Obejrzawszy je, Roarke zaczął się zastanawiać, jakiego rodzaju osobowość musi mieć człowiek znajdujący upodobanie w ozdobach z martwych zwierząt, a tymczasem Eve zadzwoniła.
- Chciałabym z nim porozmawiać.
Parker westchnął.
- Wobec tego chodźmy go szukać. - Obszedł padok, skinął głową w stronę koni znajdujących się za ogrodzeniem. - Mam tu kilka ładnych sztuk. Umie pani jeździć?
- Nie umiem na niczym, co miałoby więcej nóg niż ja - odparła Eve, a Parker zaniósł się śmiechem.
- A pan? - zwrócił się do Roarke'a.
- Ja trochę próbowałem.
Eve wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
- Jeździłeś konno?
- Nawet to przeżyłem. Prawdę mówiąc, to jest wspaniałe przeżycie. Przypuszczam, że i tobie by się spodobało.
- Nie sądzę.
- Trzeba tylko od razu pokazać koniowi, kto rządzi - wytłumaczył Parker.
- Konie są większe i silniejsze ode mnie. Powiedziałabym, że to raczej daje im przewagę.
Parker zachichotał, a potem krzyknął do jednego z kowbojów:
- Gdzie jest Springer?
- Na wschodnim pastwisku.
- Miła przejażdżka - powiedział Parker i wypchnął językiem policzek. - Mógłbym wsadzić panią na poczciwą, łagodną szkapę.
- Będę udawała, że nie słyszałam, jak przed chwilą groził pan oficerowi policji.
- Podobasz mi się, dziewczyno z miasta. - Uniósł kciuk. - Pojedziemy dżipem.
Pewnie i to była miła przejażdżka, w każdym razie Eve miała wrażenie, że Roarke jest tego zdania. Ale z jej punktu widzenia była to tylko jazda po wertepach, po terenie pełnym olbrzymich krów, krowiego nawozu i diabli wiedzą czego jeszcze.
Wkrótce zobaczyła drugiego dżipa... na płaskim jak stół pastwisku odległość mogła wynosić niecały kilometr. Bliżej trzech ludzi jechało konno wzdłuż ogrodzenia. Parker skręcił w stronę tych trzech, trąbiąc klaksonem. Bydło leniwie usuwało się z drogi, od czasu do czasu protestując muczeniem.
A potem zobaczył, jej sylwetkę, w kokpicie obok pilota. Szopę wzburzonych włosów, a pod nią miękką linię policzka. Była blada. Nienawidziła latać tymi maszynami.
Helikopter osiadł na polu, szarpana podmuchami trawa zafalowała. Po chwili hałas zamilkł, powietrze znieruchomiało.
Wyskoczyła ze środka z lekką torbą przewieszoną przez ramię. Świat Roarke'a odzyskał dawny porządek.
Nie był w stanie się ruszyć, porażony jej widokiem. Szła do niego przez łąkę, zerkając niepewnie na krowy. Aż wreszcie spojrzała mu w oczy.
Serce podskoczyło mu w piersi. Było to najcudowniejsze ze znanych mu odczuć.
Ruszył jej na spotkanie.
- Właśnie żałowałem, że cię tu nie ma - powiedział. - I o to jesteś.
- Widocznie to twój szczęśliwy dzień.
- Eve. - Uniósł rękę, trochę drżącą, i musnął palcami jej podbródek. - Eve - powtórzył, wziął ją w ramiona i uniósł do góry - O Boże, Eve.
Kiedy ukrył twarz w jej włosach, poczuła przebiegający go dreszcz. Wiedziała, że dobrze zrobiła, przyjeżdżając tutaj. Miała rację, że powinna przyjechać.
- Już dobrze. - Kojącym gestem pogładziła go po plecach. - Już dobrze.
- Wylądowałaś na polu pełnym krów. Helikopterem.
- Ty mi to mówisz?
Przesunął dłońmi wzdłuż jej ramion, a potem, trzymając ją za ręce, odchylił się, żeby spojrzeć jej w oczy.
- Musisz mnie strasznie kochać.
- Muszę.
Oczy miał dzikie i piękne, a usta miękkie i ciepłe, kiedy całował ją w policzki.
- Przejadłam się. - odsunęła od siebie talerz. - Przygotowała tyle jedzenia, że wystarczyłoby dla połowy bezdomnych znad Kanału.
- Zrzucimy trochę podczas spaceru - powiedział, biorąc ją za rękę.
- Nie kocham cię aż tak, żeby wrócić do tych krów.
- Krowy mają swoje sprawy.
- Właściwie jakie? Nie, nie chce wiedzieć - zdecydowała, kiedy już wyciągnął ją za drzwi. - Co to za urządzenie? - spytała, pokazując palcem.
- Nazywa się traktor.
- Czemu ten człowiek jeździ między krowami? Nie mają pilotów, androidów albo czegoś w tym rodzaju?
Parsknął śmiechem. Jakże miło było to słyszeć.
- Śmiejesz się - powiedziała - ale tu jest więcej krów niż ludzi. Co będzie, jeśli krowom znudzi się wystawanie na polach i zechcą jeździć traktorem albo mieszkać w domu i nosić ubrania? Co wtedy?
- Przypomnij, żebym odszukał w bibliotece Folwark zwierzęcy, kiedy wrócimy do domu, to się dowiesz. Popatrz tutaj. - Znów wziął ją za rękę, spragniony cielesnego kontaktu. - Zasadzili to dla niej. Dla mojej matki.
- Gdzieś widziałem tę twarz, ale nie znałem dziewczyny. Dlaczego miałbym zabijać kogoś, kogo nie znam, skoro po tym świecie chodzi mnóstwo znajomych, którzy mnie irytują, a jakoś jeszcze ich nie zabiłem?
– Nie znalazłem nikogo na balkonie, ale w krzewach pod balkonem był
jakiś wielki zwierzak. – Zasapany Hayden stanął u podnóża schodów,
prowadzących na balkon. Spojrzenie młodzieńca prześlizgnęło się po postaci wuja,
zatrzymało na twarzy Fanny, przesunęło na jej suknię... i nagle zastygł w
bezruchu.
– Wielki Boże – wybełkotał. – To wszystko... – Urwał, przełknął głośno ślinę
i dokończył z wyraźnym trudem. – To krew Greya?
Fanny nie musiała się trudzić z odpowiedzią. Hayden leżał już bez
przytomności.
Na Amelii ogromne wrażenie zrobiła bohaterska postawa ukochanego, który
popędził na balkon, by zmagać się z niewidzialnym wrogiem. A poza tym,
mnóstwo najbardziej wartościowych ludzi nie może znieść widoku krwi. Prawdę
mówiąc, Amelia żałowała, że do nich nie należy: świadczyło to przecież o
niezwykłej wrażliwości.
– Proszę cię, Fan. Zostanę tu z Haydenem... i lordem Sheffieldem,
oczywiście.
– Najlepiej zrób, co mówi – poradził jej Grey. – Nie uspokoi się, póki nie
dopnie swego. Zbyt długo była pod twoim wpływem. Możesz mieć pretensje tylko
do siebie.
– No dobrze. – Fanny ustąpiła. – Violet, przysuń krzesło. Ploddy, pomożesz
mi posadzić na nim lorda Sheffielda.
Violet z okropnym zgrzytem i łoskotem ciągnęła krzesło z kutego żelaza po
kamiennych płytach.
– Zrobione – oświadczyła zasapana. – Skoczę teraz po taczki, to zawieziemy
go...
– Nie dam się załadować na taczki, jak jakaś ogromniasta kapusta czy
rzepa. Albo nawet dynia – oświadczył lord Sheffield, nie starając się wcale uwolnić
Fanny od swego ciężaru.
Violet skrzywiła się pogardliwie i podsunęła mu od tyłu krzesło.
– Nie wozimy na taczkach żadnych dyń, tylko gnój.
Gotowe. To musi na razie wystarczyć. Obiecuję, że przebiorę się zaraz po
opatrzeniu naszych poszkodowanych. Ocuć swojego chłopca, Amelio, żeby nam
pomógł wprowadzić lorda Sheffielda do domu.
– Trzeba mu chlusnąć wody na głowę – podsunęła Violet.
– Dać mu do powąchania kocie siuśki, to się obejdzie bez moczenia ubrań
– radził Ploddy.
– Skąd ci weznę kocich siuśków, stary grzybie? – Violet obruszyła się. –
Pani Walcott nie zniosłaby czegoś takiego koło domu, a co dopiero w środku.
Oblać go wodą, mówię! Ciepło jest, wyschnie raz dwa.
– Nie! – sprzeciwiła się kategorycznie Amelia. – Żadnego oblewania wodą
ani kocim paskudztwem.
– Wcale nie mówiłem, żeby go tym oblewać – gderał Ploddy. – A to nie
żadne paskudztwo, tylko sole trzeźwiące, że się tak wyrażę.
– Dość już tego – ucięła sprawę Fanny. – Amelio, obudź go albo sama to
zrobię.
Dziewczyna pochyliła się nad Haydenem i delikatnie dmuchnęła mu w twarz.
– Milordzie... Haydenie, obudź się, proszę.
Słyszała, jak Ploddy wydaje jakieś niesmaczne pomruki, a Violet mamrocze:
– Naleję wody do garnka, na wszelki wypadek.
– Obudź się, Haydenie – szepnęła Amelia. – Już tu nie ma tej okropnej
krwawej damy.
Doleciał do niej trzepot skrzydeł i podniósłszy wzrok, ujrzała ptaka –
pulchnego skalnego gołąbka, zdaje się – lądującego na kamiennych płytach
tarasu, gdzieś w połowie drogi pomiędzy nią a Fanny. Ptak ciekawie przekrzywił
główkę. Śliczny.
– Spójrz – powiedziała do Haydena. – Nawet gołąbek przyleciał, żeby
zobaczyć, co ci się stało.
– To ty, Amelio? – odezwał się Hayden, otwierając oczy.
Był taki przystojny, taki doskonały. Wzięła go za rękę i mocno ją uścisnęła.
Nic jej nie obchodziło, że ktoś na nich patrzy. Do licha z konwenansami. Kochała
go.
– Co się stało? Och! – Wstał z pewnym trudem, krew nabiegła mu do
twarzy. – Czuję się taki upokorzony. Ale już od dzieciństwa...
Na nieszczęście, wstając, znów spojrzał na Fanny. Jego wzrok padł mimo woli
na czerwono-biały wzór na jej spódnicy. Hayden zachwiał się, a następnie powoli,
z wyjątkową gracją, osunął się znów na ziemię.
– Och, na litość... – wymamrotała Fanny, potrząsając głową. Rozejrzała się
dokoła i zobaczyła Violet, spoglądającą z wyraźną nadzieją na karafkę z wodą. –
Violet, leć po taczki.
Powrót do Czytamy i rozmawiamy
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość