Podlewanie kwiatów to zajęcie, które mnie przerasta. Brak mi w mózgu odpowiedniej komórki, żeby o tym pamiętać. Jak mój F wyjeżdża, to przypomina mi podczas rozmów telefonicznych, a i tak najczęściej zaraz znowu zapominam.
Już mi się zdarzały teksty typu: Ale ten kwiat dziwnie wygląda, liście mu tak dziwnie zwisają, chyba tak niedawno nie miał i żółty też chyba nie był, raczej zielony. Wtedy dopiero się klepię w łeb, idę po wodę i kwiat ma szansę znowu odżyć.
Nie mamy tych kwiatów zbyt wiele. (Przy mnie nie mają szansy rozwoju.) W tej chwili w dużym pokoju mam tylko jedną sztukę, to właśnie on już kilka razy wygladał tak, że powinnam go wyrzucić, a potem zawsze wracał do siebie. I jedną w gabinecie mojego F, to jest wielka palma. A na balkonie (zimą w domu) mamy kilkanaście kaktusów (i sukulentów), które w zasadzie nie należą do nas. Dostaliśmy je na przechowanie urlopowe i nigdy nie zostały odebrane.
Jeden z tych kaktusów kwitnie regularnie wiosną i latem dużą liczbą malych białych stokrotek.
W tym roku drugi z nich nagle mi cudownie zakwitł. Za co? Przecież wcale nie zasłużyłam na takie szczęście. Powinny mnie nienawidzić. Kwiat żył dwa-trzy tygodnie i z dnia na dzień był coraz piękniejszy. Doszedł do 8 centymetrów średnicy (a kaktus ma chyba 9). Może gdybym go podlała, to żyłby dłużej, ale oczywiście nie wpadło mi to wtedy do głowy.
Wyglądał tak: