a więc: wojownik na polu bitwy, pewny siebie, silny, wytrzymały, zwycięski. a zarazem: facet, który jest w stanie wrócić do domu, zmyć pył pitewny i porozmawiać ze swą ciocią, starą [szczęsliwą
panną o kolorach zasłon w salonie...
tu mój komentarz: kurcze, może byc sobie facet daltonistą - wszak liczy się cheć i zrozumienie, szacunek, a nie rozległa wiedza w każdym zakresie i niebywały entuzjazm...
<span style="font-style: italic">istotne jest jednak wsparcie psychologiczne dla tych wracających z frontu
my, zyjąc w kraju, który od niedawna ponownie wysyła facetów na ciężką wojnę, zdążylismy zapomnieć co to znaczy "bycie na froncie"... i co sie z tym wiąze "po" </span>
Wracając do typu rycerskiego: jest to zarazem człowiek któremu mozna powierzyć dziecko, który ma szacunek dla uczuć osób słabszych od siebie, pomóc jednostkom tego potrzebującym, może nawet wzruszyć się do łez na filmie... kluczowym słowem jest mallory 'owskie "meek": pokorny, łagodny... gdy sytuacja tego wymaga... rany, zaraz sie rozsentymentalnię maksymalnie...
hm, ideał, nie? a ideałów nie ma, rycerze króla Artura to czysty wymysł...
ok, ale zatrzymam się jednak w świecie "fikcji"
koniec tekstu Alex
...i wrócę do książki Erskine, w której pojawia się 3 facetów, i to w rolach podwójnych: teraźniejszość i przeszłość splatają się ze sobą... nasi bohaterowie zdradzają, wykorzystują, myslą tylko, naprawdę tylko o swoich potrzebach, swoim poczuciu "sprawiedliwości", swoim "kodzie" - nawwt jeśli wiedzą, że czynią "żle" to w praktyce nie robią absolutnie nic, aby zmienić kierunek swych działań: gwałcą/chcą zgwałcic, krzywdzą, sprawiają ból... bez-na-dzie-ja... teortycznie głowny bohater na koniec powinien przynajmniej się zrehabilitować i "uratować" bohaterkę... czy ja cos ominełam czy tez żadna ze scen na końcu nie była bynajmniej przekonująca pod tym względem?
zabrakło "optymistycznego i emocjonalnie satysfakcjonującego zakończenia"
same typy alfa, że szkoda słów... ale i daje do myslenia... oprócz mojego klasycznego pytania: "kto to czyta w celach rozrywkowych?
ok, w porządku, to jest ksiązka sprzed wielu mimo wszystko lat [1986]...
ale oto zaglądam do nowowpublikowanych romansów w tym typie [czyli serie a la Światowe Życie Harlequina, które są doskonałym wskaźnikiem dla pewnych zjawisk zachodzących w gatunku]...
i co? i mam stos facetów, którzy są maksymalnie beznadziejni: wywalają kobiety w ciąży na bruk w srodku nocy [to jakas pandemia w harlequinach w ostatnich miesiącach...] zdradzają, kombinują jak tu dowalic mocniej [działania z pełna premedytacją] i co? i właśnie cholera nic... nawet nie muszą się czołgać w odpowiednich momentach - ich zachowania wydają się bohaterkom [czyli w efekcie nam, czytelniczkom] doskonale zrozumiałe - wszak duma męska, natura męska, a w ogóle bez słów wiadomo, że musiał przez chwilę taki osobnik czuc się nieswojo, no to ok... "wycierpiał swoje"... - zarzut podstawowy <span style="font-weight: bold">wobec autorek: maksymalne skupianie sie na emocjach boahterów, jakby nie wystraczało, że oni sami autystycznie prawie skupiają się na własnym "ja"!!!</span> - bohaterki są tylko od tego, aby wyliczyc ich wszystkie "dziecięco-kobiece" błędy - bo mogły zadzwonić, porozmawiać, położyc się na płask przed bramą rezydencji bohatera, aby tylko ten raczył wysłuchac...
możecie spytać: czym ty się w ogóle przejmujesz? wystarczy nie czytać... otóż nie, nie ma tak latwo... te serie oraz opowieści w stylu LoH należą do naprawdę szalenie popularnych wszędzie! [a przy nich Palmer I Laurens to są oświecone feministki] - jak tak dalej pójdzie, to powróci do łask wydawnictw [albo jz powraca...] grono czytelnicze zagorzałych fanów takiego modelu... i zagości on także w innych przestrzeniach romansowych... dla mnie najlepszym tego sygnałem jest nominowany w tym roku do RITY Sekretny pamiętnik Mirandy Cheever... i to sama Julia Quinn, która ma na koncie naprawde dobre rzeczy, a) popełniła cos takiego i b) to zyskało uznanie! książka o "silnym", z pozycją społeczną, ale niedojrzałym, słabym facecie użalającym się nad sobą... do samego końca w sumie...
i znowu mamy do czynienia z relacją: lawiruje, kombinuje, bezmyślnie stwierdza, że "boi się zobowiązań", stawia całkiem logicznie i w sposób "zupełnie zrozumiały" dobro pracy/firmy/rodu/państwa/byłej zony/giełdy/pokojówki ciotki itd itp na pierwszym miejscu [rany, znowu motyw dominujacej matki?
a ona czeka, nie chce go wiązać, zmuszać, etc.
faceci wreszcie ronią łzy... nad sobą
a kobiety znowu sypią sobie glowy popiołem... wszak to one sa emocjonalnie bardziej dojrzałe...
i to wszystko w fikcji... może znowu czas się przerzucić na teksty z antropologii i nauk społecznych w ramach rozrywki?
bo ja mam obawy, że gdy pałeczkę utraci pokolenie wychowane na Heyer [czyli Balogh, Putney, Stuart, Chase etc., a nawet Rolls czy Brendan... bo i wychwalana przeze mnie ostatnio Julia Ross to najmłodszych nie należy...] to będzie straszliwie...
tym sfrustrowana, aby nie napisac, że nawet wk***ona, zamówię zaraz "Clandestine" wspomnianej Ross
ok, tyle na dziś radośnie