Kiedyś ubierałam się jak zakonnica w depresji - tzn. rzeczy duże, pogrubiające i w żałobych kolorach, których (jak się później okazało) powinnam unikać. Ludzie często pytali czy nie jestem chora??
Garderobiana rewolucja zaczęła się parę lat temu. Skończył się pewien etap w moim życiu (czyt. facet mnie olał) i zaczęłam się buntować. Przyjaciółka namawiała mnie usilnie na różową bluzkę - dłuigo odpierałam ataki hasłem, że nie jestem Barbie
(to jeszcze było przed modą na Dodę). W końcu stwierdziłam, że czemu nie? No i zaczęły się eksperymenty z kolorami, długościami spódnic, makijażem i generalnie sposobem życia. Z perspektywy czasu stwierdzam, że było warto, choć moje działania nie zawsze były przemyślane (czyt. fryzura na Monroe)
Obecnie bardzo lubię żywe kolory (w granicach rozsądku oczywiście). Mam to szczęście, że koleżanka jest dyplomowaną kosmetyczką i posiada wiedzę na temat stylizacji generalnie, więc czesto mi podpowiada co nosić
i jak nosić. Do mojego typu urody i karnacji i figury prawie wszystkie kolory i fasony podchodzą. W mojej szafie jest chyba wszystko - od kwiecistych hippisowskich sukienek, poprzez małe czarne, dresowe bluzy, mini spódniczki, eleganckie sweterki itd itp. Mój strój zależy od humoru. Jak mam doła potrafię wygrzebać z dna szafy jakiś rozwleczony sfeter w paskudym dobijającym brązie, w którym wyglądam jak własna babcia
. Poprawę humoru widać po moich ubraniach. Kto mnie zna, ten wie
Generalnie, z braku faceta, ciuchy stanowią jedną z nielicznych okazji do nieskrępowanej frajdy. Zresztą, która z nas nie kocha zakupów??