Przeczytałam
Noc na bagnach Luizjany i muszę powiedzieć, że bardzo się zawiodłam bo byłam przekonana, że będzie mi się podobała ta książka - miałam dobre początki z Norą w postaci Rebelii i Na wagę złota.
Myślę jednak, że to tylko ta książka nie wpasowała się w mój gust, bo inne jej książki lubię.
Doczytałam do końca, cieszę się, że to zrobiłam bo męczyłoby mnie takie niedokończone "coś"
Wszystko przez bohaterkę i te ciągłe trzaskania drzwiami.
Nie polubiłam bohaterki - po prostu. Czerwone paznokcie, obcisłe mini, przygodne związki tylko dla namiętności, papierosy, brak zdecydowania - ja wiem, że można to wszystko usprawiedliwić, wytłumaczyć, że mini jest dla kobiet, że to zazdrość może, że związki to jej wolno, bo przecież wolna była, że nie każda bohaterka musi być idealna.
Rozumiem to, naprawdę. Ale ja w książce szukam bohaterek, z którymi zwykle się utożsamiam, a tej zupełnie nie rozumiałam. Lubię zupełnie inny klimat, jeśli chodzi o kobietę w romansie.
Psuła mi każdy nastrój chwili. Nie było w niej nic z romantyczności, ciągle mi psuła jakąś scenę swoim nonszalanckim zachowaniem.
No i te czary... a w sumie duchy. Nie znoszę takich wątków, chociaż w małej ilości i delikatnie podane toleruję. Tutaj może nie było jakiegoś paranormala, ale za dużo tego było. Te ciągłe widzenia, te zegarki, chłód, drzwi, pokoje, poród we śnie
i wiele wiele innych składników tej całej historii Manetów przytłaczały i mnie, i cały romans jako taki.
Fajna była scena, kiedy bohater z przyjacielem wracali z kawalerskiego, ubawiłam się, lubiłam postać babci Odette, lubiłam bardzo bohatera, kochany był.
Bardzo cenię Norę za jej dbałość o szczegóły. Pięknie opisała zmiany zachodzące w domu, wnętrza bez wysiłku można było zobaczyć, tak plastycznie je odmalowała. Przyrodę również. Pod tym względem mnie nie rozczarowała.