Pochwalę sie Wam, że byłam dzisiaj świadkową na ślubie mojej ... ciotki. Ciotka ma siedemdziesiątkę na karku i właśnie zawierała czwarty związek małżeński. Trzej poprzedni mężowie byli zeszli już z tego świata, a obecny jest na najlepszej drodze, by za nimi podążyć. Ceremonia odbyła się u nich w domu, bo Pan Młody jest dość wiekowy i nie byłby w stanie o własnych siłach dojść do USC. Powiem krótko: było zabawnie, bo ciotka jest lekko przygłucha i nie zawsze słyszała do urzędniczka udzielająca ślubu do niej mówiła, poprzekręcała przysięgę małżeńską, co chwilą przerywała, wstawała, wychodziła [a to po taborecik, a to po krzesełko, a to coś jej się przypomniało].
A to co mnie rozśmieszyło najbardziej to formularze, które musieli wcześniej podpisać i zadeklarować, że dzieci, jakie ewentualnie miałyby się urodzić w trakcie trwania związku będą nosiły nazwizko Pana Młodego.
A przypomnę, że Pan Młody liczy sobie 87 wiosen i, jak sam twierdzi, nie pamięta już jak się te dzieci robi.
Zabawnie było też w momencie, kiedy przysięgali sobie wierność i ciotka szturchnęła swego lubego w bok [tak, że o mało nie wyrżnął, bo mu się laska omsknęła] i zagroziła, że jeżeli ją będzie zdradzał, to go rzuci.
A urzędniczkom z USC na odchodne kochana ciotunia dała po .... cukierku.
E, co tu gadać, fajnie było.