przez Agaton » 14 września 2010, o 23:20
WR (Agaton)
"Północ" - Osborne Maggie
Jak zapowiadałam, tak tworzę. Cokolwiek to nie będzie.
Gdy nie wiadomo od czego zacząć, można streścić książkę. I ja postąpię w ten sposób, choć blurb zamieszczony na tyłach okładki prawidłowo oddaje to, co jest w środku. Rok 1847, Stany Zjednoczone Ameryki. Trzy kobiety. Żadna z nich nie wie o istnieniu pozostałych. Każda inna, zarówno z wyglądu, jak i pochodzenia czy charakteru. Dziedziczka - Juliette, właścicielka zajazdu - Clara i dziewczyna z górniczej osady - Zoe. A jednak coś je łączy. Wszystkie są inteligentne i mają siłę, by walczyć z przeciwnościami losu. Pragną także szczęścia i miłości. Właśnie to pragnienie sprawia, iż połączy je coś więcej niż przymioty ducha. Wspólny mąż. Czarujący, złotousty łajdak, Jean Jacqes Villette, który zawarł z nimi wszystkimi związek małżeński. Po co, można spytać. Pieniądze wystarczają, by zostać bigamistą. I pewnie sprawa nie wyszłaby nigdy na światło dziennie, gdyby nie zbieg okoliczności. Dwie z nich niemal w tym samym czasie postanawiają odszukać zaginionego mężczyznę. Spotykają się i przeżywają szok. Nie mniejszy niż ostatnia z małżonek, która trafia na dwie pozostałe w miejscu ostatniego pobytu uciekiniera. Kobiety z miejsca zaczynają odczuwać wobec siebie... nienawiść. Bo jak ma się czuć kobieta świadoma, że ta inna znaczyła tyle samo wobec ukochanego. Ta wrogość do siebie nie przeszkadza im podjąć decyzję o wyruszeniu za chodzącym źródłem bólu, by dowiedzieć się prawdy - Juliette, odzyskać pieniądze - Clara i zemścić - Zoe. A podróż nie będzie łatwa, bowiem Jean Jacques wybrał się na Alaskę w poszukiwaniu złota.
Tyle ze strony wstępu do książki.
Właściwie to chciałabym się przyczepić, a może zwyczajnie wspomnieć o tytule. W oryginale brzmi on: "I do, I do, I do", czyli trzykrotne powtórzenie przysięgi małżeńskiej. Jak każdy z filmu kojarzy, ksiądz pyta po angielsku: Do you... Na nasze: Czy Ty... Odpowiada się: I do. Co oznacza: Ślubuję. No, przynajmniej tak to tłumaczą. Bo pytają się pary czy ślubuje i tak dalej. Wracając do zagadnienia, w języku angielskim tytuł wiąże się z trzema ślubami, trzema kobietami, a jednym mężczyzną. Polski nawiązuje z kolei do miejsca wyprawy i choć nijak ma się do oryginalnego tytułu, to zgrabnie łączy się z historią. "Północ" w sumie ładnie brzmi. Trzeba było coś w końcu wymyślić, bo jak by to miało brzmieć? "Ślubuję, ślubuję, ślubuję"? A może "Tak, tak, tak"? Nie, dziękuję. Lepiej jest tak, jak jest.
Nigdy nie przepadałam za książkami, w których cała historia wiązała się z wędrówkami, ale... Romanse z egzotyczną scenerią zmieniły tę kwestię. Tutaj mamy do czynienia z egzotyką osobliwego kalibru. Alaska. Mroźno, wietrznie, śnieżnie. Zaś przede wszystkim surowo i niebezpiecznie. Swego czasu sięgnęłam po pewną książkę, zachwycona wizją dalekiej północy w romansie, a tu klops. Szybciej niż byłabym w stanie porządnie pomyśleć, akcja przeniosła się do wielkiego miasta. Tutaj jest prawdziwa północ. Choćby za to książkę warto przeczytać. Przedstawiona jest przyroda oraz człowiek w starciu z nią. Nie ma obszernych domów, są ciasne namioty. Nie ma ciepłych kominków, są ogniska. Brak wygodnych łóżek z pościelą, są polowe łóżka i śpiwory. Nie ma powozów, są sanie lub piesza wyprawa. A ludzie się pocą. Ludzie się męczą. Ludzie muszą sobie jakoś radzić. Piękne.
Kolejna rzecz to dodatki do romansów. Te dodatki stanowiły właściwie większą część książki. Duże znaczenie miała przyjaźń. Przyjaźń między trójką całkowicie obcych sobie kobiet, które miały całkowite prawo nie znosić się wzajemnie, a stały się sobie bliskie niczym siostry. Miesiące wspólnej wyprawy sprawiły, że przełamały niechęć i nauczyły się porozumiewać, by w końcu stwierdzić, że połączyły je nierozerwalne więzy. Więzy, dzięki którym jedna za drugą, a drugą za trzecią była gotowa oddać życie. Warto pamiętać pewne przysłowie: Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Następne zagadnienie wynika z poprzedniego, ale należy je pociągnąć dalej. Sztuczka stara jak świat, by podróż była źródłem odpowiedzi dla samych podróżujących, a prawda leżała w ich sercach. I nie cel wędrówki jest ważny, a każda przeszkoda jaką trzeba było pokonać. Bohaterki poznały same siebie, znalazły szczęście, choć zupełnie w innym miejscu niż się spodziewały. Niby nic nowego, a cieszy.
Już niemal na koniec zostawiam romans, chociaż należałoby napisać romanse. Trzy panie i trzy miłości. Wszystkim udało się trafić w tej surowej krainie na swoją drugą połowę. Historie te opisane są krótko i ogółem w kilku scenach na parę i przeplatają się ze sobą. Zazwyczaj lubię, gdy bohaterowie spędzają razem jak najwięcej czasu, cokolwiek by nie robili. Tutaj nie ma czegoś takiego, co akurat jest całkowicie zrozumiałe i logiczne. Ponadto pasuje do formy w jaki przedstawione są wydarzenia. Proste opowieści w okowach lodu. Mały szczegół burzy jednak całość. Zbiegi okoliczności zawsze pozostają zbiegami okoliczności, ale jakim cudem na takim odludziu znalazł się idealny partner dla każdej z pechowych żon? Nie chodzi już tylko o charakter, ale o pochodzenie, wykształcenie i wpojone zasady. Ciut za dużo, jak dla mnie, tego dobrego.
Końcowe wywody są jak najbardziej subiektywne. Dotyczą one wczucia się w sytuację bohaterek. Różnią się jak ogień i woda, a do tego jeszcze powietrze lub ziemia. Można wybrać sobie tę, z którą najłatwiej się utożsamić lub obdarzyć sympatią. Mi osobiście łatwo było spojrzeć na Juliette oraz Zoe. Natomiast nie bardzo wiedziałam jak ugryźć Clarę. Do końca się tego nie dowiedziałam. Wspomnę tylko, że jeśli chodzi o Juliette, to miała ona pewną cechę, którą i ja się charakteryzuję. Nie chce czegoś zrobić, ale i tak zrobi, przy czym będzie smęcić, narzekać i psioczyć.
W skali do 10 daję mocną 7, choć może i 8. Zależy od momentu.
Sceny płomienne, a było ich całe trzy, czyli po jednej na duet, oceniam na 2 płomienie.
I to na tyle.
Ostatnio edytowano 3 stycznia 2011, o 20:46 przez
Agaton, łącznie edytowano 1 raz