A to widziałyście
<span style="font-style: italic">Tu mowa o romansach. Przeczytalam dwie pozycje Devereaux, to mniej wiecej to samo co Jayne Krentz, o ile pamietam byla to ta sama seria. Podobaly mi sie kiedy bylam w wieku lat nastu. Potem juz tylko smieszyly wydumaniem.
I stwierdzam z cala stanowczoscia - te ksiazki jako wylaczna dieta literacka moga oglupiac. Jesli sie nie czyta nic innego moga strasznie zubozyc zycie. Nie stanowia wyzwania dla wyobrazni. Nie dodaja sily. To tak jakby stosowac diete z fast foodow. Smaczne toto, niewatpliwie, ale pozywne raczej nie, a rozleniwia i zniecheca do wysilku zwiazanego z przygotowaniem porzadnego jedzenia. A potem przychodzisz do pieciogwiazdkowej restauracji i sie denerwujesz, ze nie maja hamburgerow i w ogole co to za snoby, wywyzszaja sie, bo wola Anne Karenine od Harlequinow.
Mowie z pozycji osoby, ktora pracowala kiedys w bibliotece - widzialam kobiety, ktore czytaly juz TYLKO romanse da Capo, a potem Harlequiny i nic innego. Ciekawa jestem, czy mialo to pozytywny wplyw na ich zwiazki. Raczej watpie. Nie sadze, zeby lektura Harlequinow uwrazliwiala cie na prawdziwa milosc. Tworzy raczej cukierkowe iluzje.
Romanse sa fajne - sama zaczytalam na smierc moja Jane Eyre. Nie ma nic zlego w przeczytaniu cukierkowej glupoty od czasu do czasu, pod warunkiem, ze jestes swiadom ze czytasz cos wylacznie rozrywkowego. Wtedy Tredowata na przyklad ma walory humorystyczne, nie jest traktowana ze smiertelna powaga, jako szalenie zyciowa ksiazka. Ale jesli takie romanse stanowia wylaczna lekture i zrodlo wiedzy o zyciu moga oglupiac. A jesli sie czlowiek przyzwyczai do cukierkowych kolorkow, to potem jak przyjdzie burza bedzie mial pretensje do losu zamiast walczyc czy szukac schronienia. A burza przyjdzie na pewno.</span>
Nie udało mi się wkleić odnośnika do tej wypowiedzi, ale
http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=56918 macie link do całej dyskusji