Zastanawiałam się, czy nie dać tego w ulubionych cytatach, ale jednak wrzucam tutaj. Otóż pragnę zaprezentować wam fragment (jakieś 4,5 strony) z opowiadania Courtney Milan "This Wicked Gift", które ukazała się w zeszłorocznej antologii świątecznej w hq. Opowiadanie to zyskało spore uznanie i zgarnęło parę nagród. Ten fragment to sam początek, więc nic ciekawego się tu w gruncie rzeczy nie dzieje, ale przyznam, że mnie wciągnęło już od pierwszych słów. Skojarzyło mi się z opowiadaniami Montgomery
Tłumaczenie moje, więc rozumiecie, mnie wydawnictwo nie zatrudnia i nie mam redaktora, więc uprasza się o wyrozumiałość
(ponieważ naszła mnie inwencja (od)twórcza, to zapewne jeszcze was czymś uraczę w najbliższym czasie
)
------------
Londyn, 1822
Brakowało czterech dni do Bożego Narodzenia i czterech minut do wieczornego zamknięcia rodzinnej wypożyczalni książek. Lavinia Spencer siedziała nad otwartą księgą rachunków, czekając aż dzień się zakończy i będzie mogła oficjalnie odliczyć pięć pensów z utargu. Już od lata codziennie odkładała kilka monet z rodzinnych zarobków. Cenne oszczędności chowała w sakiewce ukrytej w szufladzie biurka, gdzie nikt nie mógł ich znaleźć i pokusić się o ich wydanie. Z każdym kolejnym tygodniem sakiewka napełniała się coraz bardziej i Lavinia miała już prawie dwa funty.
Dla innych to dwa funty w małych, zimnych monetach. Dla Lavinii pieniądze te oznaczały placek. Przyprawy, cukier i wino do grzańca. A kiedy dobrze rozejrzy się na targu, może nawet gęś - małą gąskę, upieczoną z rzepą, którą zazwyczaj jadali. Dwa funty oznaczały takie świętowanie Bożego Narodzenia, że nawet papa ocknie się i uśmiechnie. Pół roku planowania - ale warto było włożyć tyle wysiłku, bo Lavinia zamierzała przyrządzić świąteczny posiłek, jakiego nie powstydziłaby się nawet jej matka.
Interesy szły dziś gorączkowo. Lavinia skończyła dodawać rubryki w dziennym rejestrze i pokiwała głową. Dzisiejszy utarg - według zapisków - był naprawdę dobry. O ile nie pomyliła się w obliczeniach, mogła dziś pozwolić sobie na wzięcie <span style="font-style: italic">sześciu </span>pensów z kasy. O pół szylinga więcej pewności, że na stole pojawi się gęś, a nie ptactwo podrzędnej jakości. Lavinia wzięła głęboki oddech. Między zapachem tuszu i piżmową wonią skórzanej księgi niemal wyczuwała aromat drobiowej pieczeni. Oczyma duszy widziała już, jak ojciec siedzi wyprostowany w fotelu, a jego policzki tracą zwykłą bladość.
Sięgnęła po kasetę z pieniędzmi i zaczęła liczyć.
Zadzwonił dzwonek nad drzwiami - minutę przed zamknięciem. Podmuch wiatru wdarł się do środka. Lavinia podniosła wzrok, gotowa się zirytować. Ale kiedy zobaczyła, kto przyszedł, wstrzymała oddech.
To <span style="font-style: italic">on</span>. Pan William Q. White - a co oznaczało owo Q., nie przyszło jej do głowy zapytać, kiedy nabywał subskrypcję. Ale jak pięknie to brzmiało. <span style="font-style: italic">William Q. White</span>. Nie umiała nazywać go jedynie krótkim nazwiskiem W przeciągu ostatniego roku niestety aż nazbyt często pozwalała sobie cieszyć uszy tym pięknym brzmieniem jego pełnego miana.
Ściągnął w progu kapelusz i rękawiczki, strząsnął krople deszczu z przemoczonej szarości płaszcza. Pan William Q. White był wysoki, a ciemne włosy nosił bardzo krótko przystrzyżone. Nie guzdrał się w przejściu, wpuszczając deszcz do środka, jak to robiło wielu klientów. Poruszał się szybko i stanowczo, a jednocześnie nie sprawiał wrażenia zagonionego. Nie minęła nawet sekunda jak zamknął mroźną zimę za drzwiami i wszedł do środka. Pomimo energicznych ruchów nie naniósł błota.
Jego oczy w kolorze głębokiego mahoniu napotkały spojrzenie Lavinii. Przygryzła wargę i oplotła stopą nogę krzesła. Rzadko się odzywał, ale co mówił...
- Panno Spencer - skinął w jej stronę kapeluszem na powitanie.
Niepozorne słowa, a i tak przeszedł ją miły dreszcz. Mówił głębokim barytonem, głosem aksamitnym jak najlepszej jakości czekolada. Ale tym, od czego naprawdę aż mrowiły ją dłonie było coś dzikiego i nieuchwytnego w jego akcencie. Nie była to ani drażniąca londyńska gwara, jakiej używali chłopcy na posyłki, ani bezbarwna, nadęta doskonałość wymowy tutejszej arystokracji. Jego <span style="font-style: italic">r </span>drżało nieznacznie; samogłoski rozciągały się i wydłużały w eleganckie dyftongi. Kiedy mówił "panno Spencer", jego egzotyczna intonacja zdawała się szeptać: "Wiele już widziałem".
Wyobrażała sobie, że dodałby: "Teraz chcę zobaczyć ciebie". Nie miałaby nic przeciwko temu. Niczego sobie tacy mężczyźni o długich... samogłoskach.
Och, wiedziała, że to niemądre i frywolne tak rozmyślać o panu Willliamie Q. White. Ale jeśli dziewczyna nie może być niemądra i frywolna z powodu mężczyzny, kiedy ma dziewiętnaście lat, to kiedy w takim razie? Trudno nieustannie zachowywać powagę, zwłaszcza kiedy tyle jest spraw, które tej powagi wymagają. Zaryzykowała więc.
- Wesołych świąt, panie White.
Przeglądał właśnie zawartość półek i na dźwięk jej głosu odwrócił się. Jego wzrok przesunął się z talii Lawinii ku jej twarzy, a ona pochyliła głowę i wpatrzyła się w stosik jednopensówek, aby ukryć rumieniec.
Nie musiał nawet nic mówić, żeby wprawić ją w oszołomienie, wystarczyło że spoglądał na nią z intensywnością zapierającą dech w piersiach. Przez jedną gorącą chwilę zdawało się jej, że się do niej odezwie. Może nawet podejdzie bliżej. Ścisnęła skraj biurka w niecierpliwym oczekiwaniu. Ale on potrząsnął tylko głową i odwrócił się ku regałom. Szkoda. A więc nie dziś. Może kiedy indziej. I podczas gdy pan William Q. White powrócił do ignorowania jej osoby, przyszedł czas, aby Lavinia odłożyła mrzonki na bok i oddała się powadze. Policzyła monety z kasetki i ułożyła je w stosy po dwanaście, starannie każdy wyrównując zanim rozpoczęła układanie następnego.
Lavinia szczyciła się umiejętnością dokładnego zliczania utargu. Najdłużej udało jej się nie popełnić błędu przez trzydzieści siedem dni z rzędu, w tym przez cały październik. Passa została przerwana czwartego listopada przez jednopensową pomyłkę. Ale nie miała zamiaru poprzestać na październikowym rekordzie. Minęły dwadzieścia dwa dni od ostatniej pomyłki. Dziś będzie dwudziesty trzeci.
Przeliczyła dwukrotnie każdą transakcję. Jeśli pomyli się choćby o pół pensa, to zje przemoczony kapelusz pana Williama Q. White 'a. Szybkimi ruchami rozkładała przybrudzone monety w równe kupki. Cztery, sześć, osiem, a z luźnymi monetami to razem siedem szylingów, cztery i pół pensa. Mniej niż sądziła. Przygryzła wargę i podejrzliwie zerknęła na rachunki w księdze.
Niepokój spoczął w żołądku Lavinii niestrawną masą. W księdze czarno na białym widniała pełna kwota. Dziesięć szylingów, cztery i pół pensa.
Nie brakowało pół pensa. Brakowało całych trzech szylingów.