przez limonka » 1 stycznia 1970, o 02:00
Dziękuję, że na mnie czekacie - bo, wiecie, też mnie olśniło, że ten facet, wypisz, wymaluj, jakby był bohaterką Palmer. Dobrze że mu jeszcze kot nie zdechł, ale za to myślał,że mu kumple żonę podrywają. Czyli na równo wychodzi.
Dla mnie to była taka czysta esencja klasycznego zagrania romansu: ona - niby z kompleksami, niby paprotka, ale tak naprawdę piękna (bo inni jej wmówili, że niby nieatrakcyjna), poza tym ogólnie przygotowana psychologicznie na przerobienie wszelkich traum swego chłopa. On za to z worem nieszczęść, które ciągną się za nim już od kołyski, a może i od poczęcia (bo wszak matka też poniewierana). Po trzecie, przypadkiem spotykają się i żenią, po czym marynują się we własnych przekonaniach i przemyśleniach, które są, rzecz jasna, błędne. No i tak się marynują, marynują... aż tu nagle nieszczęścia z nieba. Kogoś porywają/szantażują/rabują/bankrutują itd, itp. Po czym następuje ogólny przełom i okazuje się, że najgorszym nieszczęściem były te pchły, co pannę oblazły. I jedno mnie tylko dziwi: czemu nie było na końcu dzieciaka w kołysce? No czemu? Mogłabym to sobie zakwalifikować jako klasykę klasycznych chwytów, a tak brakuje mi tej wisienki na torcie.