Skuś się Gmosiu, fajna ta książka
__________________________________________________________
Postanowiłam podzielić się moimi wrażeniami po zakończeniu serii <span style="font-weight: bold">Rutledge Family</span>, bo trochę mi do głowy spostrzeżeń przyszło. Zapewne nic odkrywczego, ale mam ochotę sobie popisać
Zacznę od <span style="font-weight: bold"><span style="color: darkblue">"Diabła wcielonego"</span></span>, potem będą ogóły. Trzecia część była inna od pozostałych, zresztą każda tu miała inny charakter. Ta akurat wiązała się ze tajemnicą z wczesnej młodości głównego bohatera. Spodziewałam się, że będzie więcej o ojcu, a tymczasem na pierwszy plan wysunęła się zdeprawowana wariatka, czerpiąca radość z niszczenia życia innym. Tatuś zaledwie był wspomniany jako osoba o dziwnym pojęciu na temat bycia prawdziwym mężczyzną
Sam Bentley zdał mi się po tym wszystkim niemal aniołem, którym niewątpliwie mógłby być, gdyby nie osławiony "<span style="font-weight: bold"><span style="font-style: italic">dream – team"</span></span>. Podobało mi się przedstawienie jego demonów, ale niestety w tym wszystkim odniosłam wrażenie, iż autorka tak bardzo skupiła się na postaci męskiej, że bohaterkę potraktowała po macoszemu. Tak często powtarzana była niewinność Freddie, iż niemal przekonałam się do tego. Łatwiej by było, gdyby można by to skonfrontować z jej spojrzeniem na całość, a tak to jakoś ciężko było mi uwierzyć w jej punkt widzenia. Zestawienie jej z mężem wypadło blado, nawet bardzo. Tyle chyba w skrócie o romansie najmłodszego z rodzeństwa.
Teraz takie skromne uwagi na temat całości, ale to tylko kilka aspektów.
Ogółem nie lubię rudowłosych panien w nadmiarze, a blond dżentelmenów z reguły, jednak tutaj Carlyle poszła całkowicie w drugą stronę. Wszyscy, jak jeden mąż, ciemnowłosi i ciemnoocy, może tylko Helen miała niebieskie tęczówki. W pewnym momencie miałam wrażenie, że z sześciu dorosłych postaci robią się dwie, tylko w innych sytuacjach
Smutne to wrażenie.
Następne jest pochodzenie osób wżeniających się w rodzinę. Helen miała matkę Francuzkę, Maksymilian Włoszkę, a Frederica Portugalkę. Autorka chyba koniecznie chciała mieć coś oryginalnego, ale skoro tak jej na tym zależało, to czemu w takim razie nie zdecydowała się chociaż w jednym wypadku na kraje takie jak: Szwecja lub inne nordyckie, Niemcy czy Austria
To by już dopiero było inne.
A co do samych książek, to najbardziej mi się jednak podobała środkowa część. Być może za sprawą postaci de Rohana
To chyba na tyle.