"Zatańczymy?" przedwczoraj czytnęłam i jakoś nie umiem się ustosunkować do tego. Do pewnego momentu wszystko fajnie, ale sama końcówka? Jakieś takie "ni z gruszki, ni z pietruszki". Jakby się Balogh pisać odechciało i machnęła parę stron "inteligentnych" życiowych wniosków. Aż czasem trudno uwierzyć, że nie usiadł do tego woźny po godzinach, ponieważ autorka nie miała już czasu
Postarałaby się trochę, dopłodziła więcej tekstu, jednak tym razem czegoś wiarygodnego.
Oprócz tego zostaje sprawa Freddiego. Faktycznie totalny brak uzasadnienia dla jego wyczynów. Jedynie jego własna głupota, ale głupi bohater, to dla mnie bohater z lekka "spalony". Nie da się go zrozumieć, nie da się mu współczuć, nic się nie da. Nie mówię, żeby ktoś go od razu bił czy sponiewierał, ale obojętność też boli, i to bardzo. Żeby mu matka zmarła, a ojciec był zimnym, obojętnym człowiekiem, to jeszcze jakoś ujdzie. Albo ojciec pijak, zaś matka woli bale od dzieci. Też się da zrozumieć. Trudne dzieciństwo, powtarzanie schematów, nieumiejętność radzenia sobie z życiem z powodu braku oparcia w rodzinie. To bym zrozumiała dlaczego on taka świnia i przestał się przejmować dobrem żony. A potem bohater udowadnia sobie, że nie jest taki jak rodzice, a miłość to lek na wszystko
Ale ten to faktycznie mnie wkurzył. Tak się pogrąża w rozpaczy po zawiedzeniu żony, że musi pić, uprawiać hazard i się łajdaczyć. Nie wyszedł Balogh ten bohater, oj, nie wyszedł. Bo kochającą rodzinę miał, dobrze mu było, tylko głupota go ogarniała ogromna.