Może z tym, że jest kiepska lekko przesadziłam, ale z pewnością mnie rozczarowała, ponieważ nie przepadam za tak nagłymi zmianami jakich tu jest pełno, bo najpierw mamy sytuację, gdy Taylor uczestniczy w przyjęciu wydanym przez jej wuja. Tam gdzieś umiera jej babka, a ona musi udawać, że wszystko jej w porządku, żeby podły wuj nie domyślił się, że z babką jest źle. Obok pojawia się były narzeczony, który porzucił ją tuż przed ślubem i ożenił się z jej kuzynką. Do tego momentu wszystko jest okej. Ale kiedy już z zapartym tchem czekam na to, że podły wuj zrobi jakąś straszną rzecz, a Taylor z wredną kuzynką wezmą się za łby, nagle okazuje się, że nic z tego, bo nagle ujawnia się mąż Taylor, dopiero co poślubiony i oboje opuszczają przyjęcie. Zero wyrwanych kudłów, zero awantur. Jest co prawda spięcie z byłym narzeczonym, który nagle przejrzał na oczy i chyba pożałował, że wybrał niewłaściwą z kuzynek, ale i to mizerne. Potem jest podróż statkiem, która kręci się wyłącznie wokół tego czy nowożeńcy skonsumują wreszcie związek, czy nie i co powie Lucas, gdy się dowie, że w Bostonie czekają na Taylor małe córeczki jej zmarłej siostry, którymi musi się zająć.
Kolejny zwrot następuje po przybyciu na miejsce, bo kiedy już przebieram nogami czekajac co to będzie, gdy ona pojedzie za nim do Redemption [a przecież mieli się rozstać w Bostonie i unieważnić małżeństwo], gdy nagle okazuje się, że córeczki zmarłej siostry zostały porwane i zaczyna się pościg za nimi. Itd, itd....
Za dużo tych nagłych zwrotów jak dla mnie.