przez limonka » 8 grudnia 2009, o 00:33
Carlyle ma ten plus, że pisze tak sznurkowo, znaczy po kolei jedzie i właściwie jedyny cykl, który można by wyodrębnić to ten "Raz, dwa, trzy".
A ja nadal - po Quinn - z Balogh w ramach: wracamy do tego, nad czym marudziliśmy. Niestety, znów zostałam przytłoczona klimatami równouprawnienia i wyzwolenia w "Simply Perfect", tudzież ogólną sympatycznością bohatera.