<span style="font-weight: bold">Mary Balogh</span>
<span style="font-style: italic">Nie do wybaczenia</span>
To nie tak, że mam jakąś silną potrzebę pisania tych swoich recenzyjek raz na jakiś czas. Nie mam ustawionej normy i nie staram się jej wyrobić. Ot tak, po prostu od czasu do czasu odczuwam taką potrzebę. W pewnym momencie czytania myśli same pojawiają się i siedzą mi w głowie, dopóki ich nie wystukam na klawiaturze. Macie szczęście, że ostatnio coraz mniej ich się pojawia
Ktoś kiedyś napisał na forum, że <span style="font-style: italic">Nie do wybaczenia </span>to raczej średnia powieść. Nie najlepsza w każdym razie w dorobku Balogh. Ale ktoś też gdzieś tutaj napisał, że nawet nienajlepsza Balogh jest niekiedy zdecydowanie lepsza niż coś najlepszego kogoś tam. A skoro o gustach się nie dyskutuje, to wypadałoby sobie wyrobić własny pogląd na tę sprawę.
Na samym wstępie mruknęłam z niezadowoleniem na nachodzącą na siebie narrację. Teoretycznie wiem z jakiego powodu i w jakich sytuacjach stosuje się taki zabieg, ale ja go wyjątkowo nie lubię. To znaczy - korzystanie z niego toleruję jedynie w silnie uzasadnionych przypadkach, a tutaj – przynajmniej na początku – nie miałam takiego poczucia. Co równie ważne, w pewnym momencie Balogh jakby zrezygnowała z tego zabiegu, by pod koniec znowu do niego wrócić. I dopiero wtedy dotarła do mnie zasadność takiej pętli
(lepiej późno niż wcale).
Wybranie takiej narracji od początku warunkowało nastawienie na bohatera, a nie jego działanie. Kto lubi - to mu się spodoba, kto nie - będzie zawiedziony, ale jak na romans to zabieg dosyć nietuzinkowy, ciekawy i jak dla mnie intrygujący. O tyle przyjemny, że moim zdaniem, Balogh poradziła sobie z nim całkiem dobrze.
Stworzyła postaci przemyślane, choć pełne sprzeczności zarówno wewnętrznych jak i w podejściu do świata, tyle, że wkradając się do głów bohaterów, dała czytelnikowi możliwość poznania mechanizmów myślenia. O tyle podoba mi się taki zabieg, że rzeczywiście niejednokrotnie zachowanie Moiry czy Kennetha zdawać się może dziwne, niemożliwe czy wręcz niewiarygodne. A tak – proszę bardzo, jak po sznurku można dojść, dlaczego tak, a nie inaczej. Niestety, w tego typu zabiegach bardzo łatwo jest zostać posądzonym o łopatologiczność w tworzeniu i motywowaniu postaci. I znowu: komu to przeszkadza – będzie narzekał, komu nie – będzie zadowolony. Mi akurat nie przeszkadzało i chyba wiem dlaczego.
Moira w tych swoich przemyśleniach o zrzucaniu odpowiedzialności i winy, o swoim głupim zachowaniu, o swoich zachowaniach raniących Kennetha jest tak ludzka, że człowiek niemal zatrzymuje się, aby zastanowić się kiedy on sam miał ostatnio taki moment, kiedy tak się zachował. Bardzo to takie ludzkie jest. Podobnie jak łzy Kennetha.
Powinno się pochwalić Balogh za pomysł na ujawnianie przeszłości. Tajemnica sprzed lat wyjaśnia się w półsłówkach i niedopowiedzeniach, a co ciekawe, stosunkowo niewiele jej w przemyśleniach bohaterów. Może nie jestem zbyt spostrzegawcza, ale wyjaśnienie konfliktu mnie zdziwiło i zaskoczyło. Nie spodziewałam się go w każdym razie. Byłam zaskoczona, ale też trochę niezadowolona, bo książka bez końcowych wyjaśnień broniła się sama. Balogh potrafiła opisać i Moirę i Kennetha tak, że świetnie poradziliby sobie w przyszłości bez tego wyjaśnienia. Mnie osobiście jakieś ich końcowe wybielenie nie było potrzebne. Byli wiarygodni i bez niego. Ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wybielająca końcówka znacznie podniosła romantyczność książki kosztem jej realizmu, który to – znowu dla mnie – stanowi o nieprzeciętności tej ksiązki.
Mało radości było w <span style="font-style: italic">Nie do wybaczenia</span>. Temat może i smutny i niewiele w nim czegoś wesołego, ale nawet sceny w których można byłoby coś przemycić, były ich pozbawione. Jeśli bohaterowie przeżywają tę radość to raczej głęboko w sobie i w kilkunastu uśmiechach, które udało mi się wyłapać z całości. Ogólnie smutno i refleksyjnie i odrobinę gorzko, z niewielką kostką cukru dodaną w końcówce.
Sceny między bohaterami – począwszy od scen w chatce w scenerii zimowej, a kończąc na scenach w tejże samej chatce tyle, że w wersji letniej – bardziej rozgrywają się w sferze emocjonalnej niż fizycznej. Znakomicie wpasowują się w charakter całej powieści, jej nastrój i emocje bohaterów. Sporo jest w nich też przymiotników podkreślających zmysłowość, ale znowu stwarzających dystans między i czytelnikiem i bohaterami. I choć deklarują wspólnotę z partnerem, to w chwilach najbardziej intymnych koncentrują się na sobie. To też ludzkie. I trochę smutne.
Pewnie również i to sprawia, że mnie ani Moira ani Kenneth nie przekonali do wielkiej łączącej ich miłości. Wierzę w ich związek, w to, że im się uda i być może kiedyś wypracują w sobie tę miłość. Tyle, że do końca nie wiem co Balogh miała na myśli pisząc tak jak napisała. Nie buntuję się przeciwko ich relacjom, doceniam je i w nie wierzę i jeśli to celowe, świadome i z góry przemyślane działanie Balogh, to mogę tylko bić jej brawo. Bo to udało się znakomicie.
Balogh w <span style="font-style: italic">Nie do wybaczenia </span>kilka razy, niekiedy mniej, innym razem bardziej subtelnie, wplata w wątki i wplata bohaterom w myśli przemyśleniach o utracie dziecka, związku między mężczyzną a kobietą, poczuciem osamotnienia po utracie kogoś bliskiego, o poddaniu się woli kogoś kto kieruje naszym życiem. Ktoś mógłby powiedzieć, że trochę moralizuje i wychowuje, ale mnie to nie przeszkadzało. Bardziej zdziwiło czy zaskoczyło.
A bohaterom tamtych czasów musze bić brawo za ich wytrzymałość fizyczną. Podejrzewam, że w dzisiejszych czasach dwudziestominutowy walc, wyczerpujący nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie, byłby nie lada wyczynem. Balogh przekonuje, że to norma. Dobrze, po dwudziestu minutach (co jej się tak na to wyliczanie czasu zebrało to nie wiem) bohaterowie są zmęczeni. I już. Dzielni, ja bym przez dwie godziny palcem ruszyć nie miała siły
I tak sobie myślę, że ta mniejsza popularność <span style="font-style: italic">Nie do wybaczenia </span>może mieć kilka powodów, a jednym z nich być może jest jej realizm. Mało w niej uniesień, wzniosłych emocji, egzaltacji, latających kupidynków i strzelających amorków. Dużo za to zwykłego życia. Może podanego trochę łopatologicznie, obdartego z elementów charakterystycznych dla romansu, ale takiego ludzkiego i codziennego. Bliskiego, o tyle, że choć czasowo oddalony ten świat jest to od nas, to sytuacyjnie i psychologicznie niemal na wyciągnięcie ręki.
Mnie zaciekawił i zmusił do chwili zastanowienia. Pewnie będę znacznie dłużej pamiętać o Nie do wybaczenia niż o książkach, które kwitowałam jednym krótkim - fajna. A Nie do wybaczenia fajna nie była.