dalszy ciąg przygód:
<span style="font-style: italic">Lord de Vendenheim wyznawał taką niepisaną zasadę, że jeśli w śledztwie cokolwiek mogło się nie udać, to zawsze się nie udawało. A potem działo się coś jeszcze gorszego. Oczywiście, w Birmingham nic nie wyszło, więc napisał do Gilesa, żeby go o tym zawiadomić. Było to zapewne marnowaniem atramentu, bo Giles - niech go wszyscy diabli! - wiedział o wiele więcej, niż chciał wyjawić.
Potem, gdy wyjechali z Birmingham do Bedlington, wydarzyło się "coś jeszcze gorszego". Razem z Kemem spożyli zapiekane ostrygi w tawernie, znajdującej się odrobinę za daleko w głębi lądu, co miało przewidywalne, mizerne skutki. Gdy już oderwali głowy od nocników i chwiejnie ruszyli pod adres, który Aubrey Montford podała w swoich referencjach, zamiast rezydencji znaleźli sklep z kapeluszami. Gdy spytali w nim o osobę nazwiskiem Montford, zostali odesłani do sklepu tytoniowego, zaś stamtąd do domu na wsi. Rozpadający się, stary dom był własnością gburowatego drania nazwiskiem Montwell, posiadającego też trzy bardzo źle wychowane buldogi, którym nie spodobał się zapach francuskiej wody kolońskiej Kemble 'a.
Stamtąd uciekli na kolejny etap poszukiwań wiatru w polu, które to poszukiwania musieli doprowadzić do końca, jako że na pewno gdzieś na dzikich polach Northumbrii była kiedyś rodzina o nazwisku Montford. Na pewno, bo po kolei wszyscy chłopi, stajenni i kowale, których o pytali, wkładali sobie kciuki pod szelki, spluwali na ziemię i grzecznie potwierdzali tę informację. Jednakże nie byli w stanie uzgodnić nazwy miejscowości.
Zdenerwowany Max zatrzymał się, aby kopnąć kamień leżący na wyżłobionej koleinami wiejskiej drodze, którą właśnie szli. Niestety, kamień odskoczył w bok i uderzył Kema prosto w zadek.
</span>