Perry i Ilse żyli, a Ted to wegetował na kartach książki.
Mnie się zawsze wydawała jakiś taki... niedokreślony. Trudno było powiedzieć, czy go lubię, czy nie lubię, jaki to on ma charakter, czym grzeszy (oprócz tego, że przypadkiem stanął przed ołtarze nie z ta kobietą, co by chciał).
A happy end? Happy-end odstawał mi od tonu reszty książki, jakoś za szybko nastąpiła zmiana tonacji i przez to wydawał mi się dosztukowany.