Nie jestem wszechwiedząca, a mimo to wszystko wiedziałam. I nie chodzi mi o coś tak oczywistego jak to, że Nell będzie na koniec z Valentinem, to kto z kim skończy wiem zawsze
. Ale denerwowało mnie to, że wszystko było tak cholernie przewidywalne, to, że książę poprosi o pomoc Vala, że ten się zgodzi, że on ją uratuje przed tym złym, że wszystko w pewnym momencie się wyda, że książę tak naprawdę to życzy sobie by Nell i Val się pobrali. Nic mnie nie zaskoczyło, ani odrobinkę. Sama Nell też mnie denerwowała z tym swoim manifestem, pragnieniem wolności i szaleństwa. Zawsze byłam fanką zdrowego rozsądku, a ona jakby chciała sobie samej i innym krzywdę zrobić, i żeby chociaż się tym cieszyła. Sama nie wie dziewczyna czego chce, a przy tym jest nudna. Dalej Val zblazowany, cyniczny, żadna kobieta mu się nie oprze, a tak w głębi ducha skrzywdzony chłopczyk, którego tatuś żadnej nie przepuścił, a on biedny na to wszystko patrzył, jak był mały. I jak miał z niego wyrosnąć porządny osobnik. Nie mógł. A kiedy zaczyna zwracać uwagę na Nell? Wtedy gdy ta zakłada suknię od madam Constanzy szkarłatną i z głębokim dekoltem! To chyba nie do końca to.
I jakieś to nudne było.