Zamieszczę ostrzeżeni i tutaj.
Przeczytałam Mężczyznę znad jeziora. Cóż mogę powiedzieć, typowa harlequinowa Krentz, czyli on od pierwszego wejrzenia wie, że ona będzie należeć do niego i nie waha się jej o tym powiadomić po bardzo niedługim czasie dokładnie takimi słowami, jest zaborczy i ma silnie rozwinięty instynkt posiadacza, a ona to intelektualistka, niby się buntuje przeciwko stawianiu sprawy w sposób: jesteś moja i nic na to nie poradzisz, ale w gruncie rzeczy to się jej podoba. Ogólnie rzecz biorąc żadna rewelacja (czytałam już lepsze harlequiny od Krentz) ale da się przeczytać.
Za to była jedna sprawa, która mnie szczerze mówiąc wręcz zszokowała. Nie myślałam, że Krentz coś takiego napisze. A że to spoiler, to malutkimi literkami: <span style="font-size: 7px; line-height: normal">w pewnym momencie przyjeżdża do niej facet, z którym ona się spotykała i niby chce jej przemówić do rozsądku, żeby nic nie robiła z faktem, że dyrektor instytutu czy ktoś taki przywłaszczył sobie jej pracę naukową, bo jeśli będzie próbować dochodzić swoich praw, to zrujnuje jej karierę, na co ona głośno i wyraźnie kwestionuje jego moralność i etykę (oboje na wydziale filozofii zresztą pracują), na co on daje jej w twarz (!), na co wkracza bohater i w zamian daje w twarz temu facetowi, na skutek czego ten ląduje na podłodze. OK, tu nie ma nic dziwnego, ale byłam naprawdę w szoku, jak ona się wydarła na bohatera, że przemocą niczego nie da się rozwiązać (to akurat jeszcze może być, bo pasuje do problemu w ich związku, chociaż ja w takiej sytuacji to jeszcze bym go pochwaliła i dokopała tamtemu na podłodze), ale najgorsze jest to, jak bohaterka mówi, że sama go sprowokowała i bohater nie miała prawa go uderzyć i że ona jest winna przeprosiny temu na podłodze!</span>
Naprawdę, po Krentz się czegoś takiego nie spodziewałam