skądże wręcz odwrotnie pdobudowuję się Anne McAllister w wersji kowbojskiej
(to palmer dla mniej wybaczających
kwintesencja romansu amerykańskiego "myśl pozytywnie"
że sparafrazuję styl kasiek: ona mysza biedna (ją narzeczony rzuciła z dekadę temu i dotąd wyjść nie mogła z traumy), on (przyjaciel narzeczonego, sam dzwonił do niej w dzień jej ślubu, że narzeczony się nie stawi) dręczy ją werbalnie, ona kocha się w wytworze medialnym, on w niej i zęby z frustracji zaciska, ona znajduje sobie pracę na luksus-lajnerze wycieczkowym, on rusza za nia (w końcu...) w swym kapeluszu oryginalnym sensację wywołując i uznanie niewieście (ze względu na swe urocze maniery), cierpi. bo sądzi, iż miłość nieodwzajemniona. na chorobę morską także cierpi okrutnie... ogólnie: stara się aż łza w oku się kręci (i do połowy ksiązki parę razy urżnąć się zdążył z poczucia niezrozumienia)
podsumowując: to nie mcnaught, więc konczę offtopa swego