Szperając dzisiaj w biblionetce znalazłam tę oto recenzję:
Autor recenzji: Michotka
Książka: Wyspa ukojenia (Melissa Bond)
<span style="font-style: italic">Nie wiem, ile romansideł spłodziła pani Melissa Bond, ba, nie mam ku temu najmniejszych ambicji. Zastanawia mnie natomiast niezmiennie fakt istnienia zagorzałych wielbicieli tego typu czytadeł nieposiadających przecież żadnych wartości artystycznych, pisanych wg łopatologicznego schematu i w dodatku obrzydliwie słodkim stylem. Zastanawiają mnie półki uginające się pod ciężarem harlequinów, zastanawia mnie wreszcie liczba książek tego „żanru” wprowadzanych do BNETki. A refleksje te kumuluje, jak w totolotku, walentynkowa „głupawka”.
Zatem popijając melisę wzięłam książkę Melissy z zamiarem spokojnego przestudiowania 160-stronicowego dziełka. Wewnętrzne „brrr” poczułam już w momencie przeczytania na okładce cytatu z wiersza Gałczyńskiego „Prośba o wyspy szczęśliwe”. No nie! - zawarczało we mnie złowrogo. „Srebrny Konstanty” wykorzystany do reklamy? Toż to profanacja!!! Tłumiąc zgrzytanie zębów (kolejny łyk melisy) postępuję dalej, rzekłabym, wkraczam w tajniki „Wyspy ukojenia”.
Opowieść zaczyna się takim oto opisem:
„Przez okno wpadało delikatne światło. Obejmowało miękko kształty kobiety leżącej na sofie i nadawało jej włosom rudawy odcień. W tym świetle czerwień stroju modelki nabierała ciepłego blasku. [...] Śnieżnobiały kot zamiauczał w odpowiedzi, przechadzając się w promieniach późnoletniego, wieczornego światła i, jakby na przekór, dążył w stronę zakazanej półki”[1].
Być może opis w założeniu miał być malarski, nastrojowy. Przeładowanie tekstu epitetami, oczywiście nacechowanymi pozytywnie, wałkowanie do bólu tego nieszczęsnego światła (powtórzenia!) stwarza wrażenie, że autorka nie mając pomysłu na stworzenie ciekawej fabuły zapycha tekst, jak rzekłby Tadeusz Peiper, „słowną watą”. Wydawnictwo zapłaci!
Głowni bohaterowie są piękni. Laura (a jakże!), dziewczę wrażliwe, wiotkie, zielonookie. Malarka. Narzeczony Ryszard – agent reklamowy – posągowy blondyn, niebieskooki, zaborczy, uporządkowany do bólu. Ten trzeci – Mark... Malarz, którego poznanie natentychmiast elektryzuje bohaterkę:
„Laura nie spuszczała z niego wzroku. Jego przenikliwe spojrzenie onieśmielało dziewczynę. Miał bardzo regularne rysy twarzy i mocną szczękę pokrytą krótkim zarostem. Bujne, ciemne włosy skręcały się w loki i chociaż miał na sobie elegancki, czarny garnitur, to wyglądało na to, że nosi go tylko od czasu do czasu. Wydawało się, że o wiele swobodniej czułby się w wyblakłej, drelichowej koszuli i dżinsach”[2].
(Ale nie popadaj, drogi Czytelniku, w prostrację! Doczekasz czasu, gdy Mark tę koszulę i dżinsy włoży! Czy zdejmie???) By nie zostać posądzoną o pójście w banalny schemat trójkąta, pisarka wprowadzi TĘ CZWARTĄ: Tate, piękną, zmysłową, czarnowłosą i złą!
Bohaterowie, jak napisałam wcześniej, są doskonali, bez fizycznej skazy. Są jak z reklamy. Są jak Ken i Barbie po prostu! Na próżno w tej książce doszukiwać się portretów psychologicznych choćby w fazie embrionalnej. Melissa Bond zdobywa się bowiem jedynie na kilkakrotne zasygnalizowanie złości czy zazdrości, a potem przez czas pewien „Ogień namiętności rozpalał ich pragnienia”[3]. Wreszcie uczucia owionął na chwilę klimat podejrzliwości i chłodu, by znów ogień... Nijakie dialogi, sprowadzające się do konstatacji, że pieczeń jest wyśmienita, Ryszard pospolity, deszcz ulewny, obraz doskonały, a Laura cudowna, obnażają wewnętrzną ich pustkę. Są mniej więcej tak samo porywające, jak „rozmowa” Laury na początku książki z... kotem.
Nazywam się Bond. Melissa Bond... Mogłaby wszak powiedzieć autorka, a tu, jak na ironię, od jakości intrygi, uknutej przez nr 2 i nr 4, niemoc ogarnia i nudą zionie. Jej istotę można streścić w dwóch cytatach: „Co za jadowita kobieta! Zmyśliła to wszystko”[4]! oraz „Ryszard jest jak jadowity wąż – pomyślała – przebiegły i zły. Zatruwał jej życie ohydnymi kłamstwami”[5]. Doceńmy jednak żelazną logikę autorki! Już na początku książki Mark powiedział, że na Lumarze, gdzie później zabrał swą ukochaną, „żyje się w środku tropikalnych sztormów i wśród jadowitych węży”[6].
W kubku też zaświtało dno...
---
[1] Melissa Bond, „Wyspa ukojenia”, przeł. Barbara Orłowska, wyd. Phantom Press International, 1992, s. 5.
[2] Tamże, s. 15.
[3] Tamże, s. 78.
[4] Tamże, s. 93
[5] Tamże, s. 137.
[6] Tamże, s. 18. </span>
Książki nie czytałam, wiec się nie wypowiadam co do treści, ale denerwuje mnie lekceważący stosunek autorki recenzji do romansów jako takich. Zastanawia mnie tylko po co jej była ta lektura
Skoro wiem, że nie lubię jakiegoś typu książek, to po prostu po takie nie sięgam. Dla mnie to jest proste, ale widać niektorzy lubią się męczyć