Nauka jazdy na rowerze- to była katastrofa..
Chodziłam z tatą na pobliskie boisko, rowerek rzecz jasna cztrokołowy + drewniany kij z tyłu, żeby tata cały czas trzymał bo jak nie, to od razu się wywale. To była moja teoria. Problem w tym, że kiedy zaczełam szybciej jechać to tata musiał za mną biec, trzymając ten kij bo tak mu kazałam, co chwile pytając "ale tato trzymasz, nie? trzmasz?", tata "tak, tak". Kiedy się pożądnie rozpędziłam i pytając kolejny raz "tato czy trzymasz?" nie słysząc odpowiedzi, obracałam się do tyłu i widząc, że taty brak, od razu się wywalałam, po czym z płaczem, rzucałam biednym rowerkiem o asfalt i wściekła szłam do domu, a tatuś z reworem za mną..
To był stały schemat. Miałam wtedy chyba z 4-5 lat. Nauczyłam się jeździć dopiero mając 7 czy 8 lat, na działce, u dziadków, kiedy zobaczyłam, że mój młodszy o 9 miesięcy kuzyn już śmiga jak szalony i do tego na takim ładnym, różowiutkim dwukołowcu
Teraz, odkąd się zrobiło cieplej, co piątek wieczór siadamy z tatą przed mapą i obieramy nowe trasy na weekendowe wycieczki