Tak naprawdę moimi największymi zgrzytami w tej książce były:
- po pierwsze właśnie to totalnie beztroskie podejście najwyższego dowództwa do kwestii przeżywalności kadetów w akademii,
- po drugie fakt, że niby absolutnie nikt nie ufa dzieciom buntowników, ale jednak wszystkie są wysyłane do najbardziej prestiżowego kwadrantu, gdzie praktycznie bez żadnych przeszkód mogą nie tylko nauczyć się walczyć, ale też potencjalnie zdobyć informacje, które mogłyby okazać się niezwykle przydatne, gdyby rebelia wybuchła kiedyś na nowo, a co więcej nie ma absolutnie żadnych przeszkód ku temu, żeby ci potomkowie rebeliantów piastowali w swoich formacjach najważniejsze stanowiska,
- po trzecie...Dein jest w tej pierwszej części tak do przegięcia sztywny, zasadniczy i bucowaty, jakby był dosłownie jakąś parodią,
- bawiły mnie też momenty, w których Violet z jednej strony mówiła jak to strasznie nienawidzi Xadena i chętnie by go ukatrupiła, a z drugiej, w praktycznie tym samym momencie, dosłownie leciała jej ślinka na jego widok.
Żeby nie było, ta pierwsza część naprawdę bardzo mi się podobała i chętnie przeczytam drugą. Po prostu...no cierpi ona moim zdaniem na wszelkie bolączki, na które cierpiało wiele książek w podobnym stylu, które wychodziły te 8-10 lat temu, na kanwie sukcesu
Igrzysk śmierci. Na pewno kojarzycie te klimaty: opresyjna władza, jakiś ruch oporu, bohaterka jest niby zupełnie zwyczajną dziewczyną, ale nagle okazuje się, że to ona z całej swojej ekipy ma największe predyspozycje ku temu, żeby unicestwić tego głównego przeciwnika. Serio, w
Czwartym skrzydle do tego kompletu brakowało tylko trójkąta miłosnego rodem ze
Zmierzchu .