Jestem trochę jak inżynier Mamoń, podobają mi się piosenki, które już słyszałam
I tu jest właśnie tak, czyli w zasadzie wszystkie motywy, które lubię w romansie. Hate-love, ogień drzemiący pod lodem, droga bohatera do odkrycia, kim jest (i kim zawsze w istocie był), romantyczny gest w finale, fajna, krwista bohaterka, dobrze zaznaczony drugi plan z potencjałem na następne części, i last but not least - Sprawa. W tym przypadku Sprawą jest walka o prawa kobiet, czyli o prawo zamężnych kobiet do dysponowania majątkiem wnoszonym w posagu, które ma prowadzić następnie do prawa głosu (prawo głosu przysługiwało wówczas wyłącznie osobom posiadającym majątki). W tle prawo kobiet do nauki na studiach wyższych. Wszystko sensowne, słuszne i właściwe.
Krótki zarys fabuły: ona jest stypendystką na Oxfordzie, on jest diukiuem, członkiem partii torysów i doradcą królowej Wiktorii. Mamy rok 1879. Ona angażuje się w ruch sufrażystek i zaraz na samym początku wręcza mu ulotkę. On jest oczywiście przeciwnikiem praw kobiet. Resztę możecie sobie wyobrazić, bo przecież nie będę jej tu opisywać.
Książka ma parę mocnych stron. Poza bohaterami i Sprawą, jest to także zachowanie właściwej równowagi pomiędzy wątkiem Sprawy a wątkiem miłosnym. Wątki te przeplatają się, czasem idą do siebie równolegle, ale dużym plusem jest to, że czytelniczka żadnym z nich się nie nudzi. Kolejna rzecz to motywacje bohaterów, mocno zakorzenione w ich przeszłości i z przełożeniem na teraźniejszość. Realne, sensowne, nie z sufitu czy z fanaberii. Także przeszkody stojące na drodze miłości są jak najbardziej rzeczywiste i z pozoru niemożliwe do usunięcia. A w każdym razie niemożliwe w obecnym status quo. Żeby je pokonać, trzeba będzie zmienić stan faktyczny. To jest romans i oczywiście wiemy, że fabuła musi zmierzać do HEA, ale gdzieś tak w dwóch trzecich książki jesteśmy autentycznie zaciekawione, jak autorka doprowadzi bohaterów do szczęśliwego zakończenia.
I last but not least - nie ma dłużyzn (jak w polskim filmie, żeby sfiniszować z inżynierem Mamoniem). To jest krótki romans, dobrze się go czyta, nie ma nerwowego zerkania na dół czytnika, ileż to jeszcze stron pozostało do końca. Nie ma przedłużania, niepotrzebnych wtrętów, niedorzecznych nieprowadzących donikąd wątków ani nieistotnych zdarzeń. Dlatego też liczę, że anonimowy list z niewyjaśnionym w powieści autorstwem okaże się być strzelbą, która wystrzeli w jednej z następnych części.
Stawiam 8,5/10, bo doskonale się bawiłam. Szczerze polecam
PS. Czytałam wersję francuską, z nowej serii Regence wydawanej przez wydawnictwo J'ai lu pour Elle. Mają bardzo ładne okładki, a teraz nową serię zaczęli z nową kreską:
W tej nowej serii wydali w maju już cztery romanse, z których dwa Balogh (może jeden przeczytam, ale nie lubię Balogh, więc nie jestem pewna), zapowiada się fajnie