Tak jak w pierwszej części ekipa autorska udowodniła, że rozpracowała receptę na fenomen hokejowego (sportowego) mlm, tak w drugiej pokazały, że również nie łapią, na czym ten podgatunek do końca polega, aby podnieść swoją opowieść powyżej rzemieślniczej przyzwoitości warsztatowej (a obie są faktycznie bardzo dobre) - m. in. na braku czegoś, co nazywam hetero-dramatozą.
To ten fragment:
Z Jamiego autorki zrobiły rozkapryszoną diwę, a Ryan w sumie niewiele się zmienił. Obaj są w porządku, choć były momenty gdy miałam ochotę potrząsnąć nimi, bo zamiast po ludzku porozmawiać i wszystko sobie wyjaśnić, gubili się w domysłach. Niby można zrozumieć motywację obu ale jednak to zgrzyta.
Fabuła nie może opierać się na fizycznym skrzywdzeniu jednego z bohaterów jako centrum fabularnym - cudze cierpienie i ból nie mogą być podstawą dla zmiany podejścia do relacji (chyba że zmiana to rozstanie
![Wink ;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
a ponadto zbyt łatwo czytelnicy oceniają cierpiących bohaterów jako diwy "niech już przestanie marudzić"
![Laughing :lol:](./images/smilies/icon_lol.gif)
W hokejowych romansach bardzo szybko - paradoksalnie, bo to agresywny sport bardzo - odeszło się od stawiania w centrum bólu fizycznego, a szczególnie krzywdy powodowanej przez kogoś innego (w tym: choroby spotęgowanej przez wrażenie braku opieki i troski drugiej strony).
Swoją drogą im jestem starsza, tym mniej przepadam za czynienie z krzywdy, szczególnie bohaterki, elementu mającego za danie głównie "nawrócić emocjonalnie" partnera). Jako oś konfliktu - nie.
To, że cierpiącym jest tu facet, prawdopodobnie pozwala na lepsze dostrzeżenie problemu (podkreśla problem fabularnej pasywności postaci kobiecych).
To tez nie taka prosta sprawa do skonstruowania opowieści. Dlatego Kennedy i Bowen pokazały, dlaczego nie potrafią wyjść poza proste schemat w sequelu (a Rachel Reid w swoim cyklu, przykładowo, potrafi przy bardzo podobnych motywach: ukryty romans, cierpienie jednego z bohaterów - druga część jest równie mocna emocjonalnie, jak dla mnie, o ile nawet nie bardziej).
Świetne rzemieślniczki, ale żadna fabuła, z którą dotąd się spotkałam u nich, nie pokazuje talentu stricte twórczego. To nie jest tez zarzut sam w sobie - wiele czytelniczek ceni to, co zna, i tego szuka, a autorki - przyznam to - robią coś więcej niż powielanie w nieskończoności dokładnie tej samej własnej opowieści: szukają, starają się wyciągnąć z pewnego schematu maks rzemieślniczo. To też jest fajne i doceniam.
http://www.romansoholiczki.pl/viewtopic ... 2#p1237712