Mary Jo Putney "Punkt zapalny"Kate Corsi, pochodząca z zamożnej i konserwatywnej rodziny, od dziecka marzyła, by pójść w ślady ojca i zająć się zawodowo wyburzaniem budynków. Niestety, despotyczny rodzic nie zaakceptował jej marzenia i zabronił pracy w zawodzie. Dziewczyna w ramach buntu, szybko wyszła za mąż, za przystojnego i pociągającego chłopaka, którego poznała na balu debiutantek. Sielankowe z pozoru małżeństwo okazało się niewypałem i para rozstała się. Po dziesięciu latach, tuż po tragicznej śmierci ojca Kate wraca w rodzinne strony, już jako dojrzała kobieta. Testament ojca powoduje, że musi uporać się z bolesną przeszłością i ułożyć sobie relacje z byłym mężem, który obecnie przejął stery w jej rodzinnej firmie.
To pierwsza część miniserii "Koło przyjaciół" ale powiązania pomiędzy poszczególnymi książkami są tak nikłe, że z powodzeniem można każdą z powieści potraktować jako odrębną całość.
"Punkt zapalny" zachęcił mnie nazwiskiem autorki ale również niecodzienną scenerią. Tłem historii miłosnej jest środowisko saperów, czyli temat większości ludzi zupełnie obcy ale tak się składa, że mam w bliskiej rodzinie osobę, która wyburzaniem wybuchowym zajmowała się czynnie przez cały okres swojej kariery zawodowej i w tej dziedzinie jest szanowanym ekspertem. Z jego opowieści coś tam o temacie wiem. Dlatego z jeszcze większą ciekawością wzięłam się za czytanie. Może nie powinnam się czepiać, bo to po pierwsze powieść, czyli fikcja literacka, a po drugie romans, więc nie ma co oczekiwać cudów i dużej zgodności z realiami ale muszę. Mogłabym się ograniczyć wyłącznie do ocenienia fabuły, konstrukcji książki, ogólnego jej odbioru itp. ale jak to śpiewał klasyk: "czasami człowiek musi inaczej się udusi".
Mogłyby być w tej książce smoki albo latające pawiany i byłoby to zupełnie akceptowalne dla mnie ale jeśli ktoś się bierze za jakiś temat, realną dziedzinę życia i nie pisze o tym w konwencji fantasy lub science fiction, a na zupełnie serio, to powinien choć odrobinę się przyłożyć do tego, żeby jego twórczość była wiarygodna i zwyczajnie nie robić z czytelnika idioty. Zobrazuję problem za pomocą cytatu ze strony 72 (rozdział 10, jakby koniecznie ktoś chciał sprawdzić). Ten fragment mnie dobił i sprawił, że ręce opadły mi wraz z majtkami:
"Zawsze tak było, ale śmierć Sama nie pozostała bez konsekwencji. Na świecie jest tylko sześć firm zajmujących się wyburzaniem wybuchowym, a PDI jako jedynej nigdy dotąd nie zdarzył się wypadek. Nie licząc firmy Nicka, która jest nowa, więc nie można brać jej pod uwagę". Książka ukazała się w roku 2000. Autorka próbuje wcisnąć kit czytelnikowi, że komercyjnych firm świadczących usługi wyburzeniowe za pomocą pirotechniki jest sześć na świecie. Dosłownie:
sześć, z czego tylko jednej nigdy nie zdarzył się wypadek, co też jest bzdurą totalną. Podręcznik dla saperów opisujący wyburzanie kominów metodą stosowaną w książce Putney ukazał się w 1928 r. w Polsce. Dynamit to wynalazek datowany na 1867 r. Czyli wniosek prosty, już wtedy ludzie znali i stosowali powszechnie tę metodę. Dalej autorka usiłuje nam wmówić, że to Corsi w latach 70-tych XX w. był pionierem wyburzania wybuchowego. Niestety nie znalazłam odpowiedniego fragmentu, wynika jednak z niego, że mało kto przed książkowym Corsim wpadł na to jak stosować tę metodę, dlatego mamy tylko sześć firm na świecie. No przykro mi ale tak piramidalnej bzdury dawno nie czytałam. Nawet gdybym nie miała zielonego pojęcia o temacie, a mam nikłe, to nie uwierzyłabym w tę bzdurę. Biedni Norwegowie, jak budowali Lærdalstunnelen (najdłuższy tunel drogowy na świecie), w latach 90-tych, to musieli popylać z dłutem i świdrem. Chyba mam też efekt Mandeli i pamiętam jakąś alternatywną rzeczywistość, bo oglądałam we wczesnych latach 90-tych na VHSie wyburzenia, które mój wujek osobiście przeprowadził. A o górnikach, którzy stosują tę metodę od dobrych kilkudziesięciu lat to nawet nie wspomnę. Tak naprawdę to wyburzanie wybuchowe w samej Polsce robi bardzo dużo osób od wielu lat. Powstał o tym nawet program telewizyjny, serial: "Wyburzacze". Owszem, to dość hermetyczne środowisko i raczej prestiżowe ale nie jest to tak niespotykane, jak sugeruje autorka. Nie wiem, może tam miała być inna liczba, może tłumacz coś przeoczył? A może autorka uważa USA za cały świat? Trudno mi uwierzyć, że Putney walnęła takiego babola i nikt go nie wyłapał. Tym bardziej, że sam proces zakładania ładunków i wyburzanie opisała naprawdę dobrze. Nawet gdyby wziąć pod uwagę, że chodziło o komercyjnych saperów, to i tak się narracja kupy nie trzyma, bo nawet w latach 90-tych było tych firm znacznie więcej. Nie mogę uwierzyć, że ta książka ukazała się w 2000 r. Naprawdę nie było w okolicy żadnego sensownego człowieka, który by jej wytłumaczył co i jak? W podziękowaniach zwraca się do Przedsiębiorstwa Wyburzania Kontrolowanego wiec chyba jakiś człowiek znający się na rzeczy parę szczegółów jej zdradził. Nie rozumiem. Jeśli chciała, żeby Corsi byli prestiżowi, wystarczyło napisać, że ich firma jest jedną z najlepszych w swej dziedzinie, nie podając żadnych szczegółów i liczb. Czy to dyskwalifikuje autorkę? Pewnie nie ale jest to dobitny przykład, że nawet doświadczony i ceniony autor może zrobić kardynalny błąd. Jest to też "case study" dla młodych adeptów pióra, pokazujący w jaki sposób nie pisać o tematach, o których nie ma się zielonego pojęcia. W dużym skrócie: nie znasz się, pisz najogólniej jak się da albo nie opisuj wcale i pozostaw szczegóły w domyśle czytelnika. Różne głupoty czytałam w romansach ale po tym musiałam ochłonąć na kilka dni, bo te herezje Putney przebiły wszystkich harlequinowych tajkunów z wymyślonych państw na Bliskim Wschodzie.
Wracając zaś do kwestii głównej mam wrażenie, że ta książka odstaje poziomem mocno od innych autorstwa Putney. Styl jest chwilami kulawy, a sceny zbyt skrótowe. Wydarzenia rozpisane są zbyt lakonicznie. Na przykład wielka kłótnia rodzinna, kluczowa dla fabuły, opisana jest za pomocą suchych i zdawkowych dialogów, bez większego pola na emocje, bardziej to przypomina słaby hq, niż powieść dobrej autorki ze sporym dorobkiem i doświadczeniem. Brak opisów uczuć trochę psuje odbiór. Opisy w kulminacyjnych momentach są zbyt suche i dają za mało emocji, przez co trudno się wczuć. Może to kwestia wycięcia w polskiej wersji fragmentów książki? Trudno powiedzieć, gdy się nie zna oryginału. Za to gra retrospekcją wyszła świetnie. Przeplatanie wydarzeń obecnych z przeszłymi to był udany zabieg, bo czytelnik stopniowo poznaje przyczynę rozpadu związku Kate i Donovana, wczuwa się w ich relację i poznaje od podszewki sytuację.
W kwestii relacji między główną parą mam mieszane uczucia. Wątek przemocy domowej i znęcania się męża nad żoną jest dość karkołomny jak na romans. Nie jestem pewna czy to był dobry pomysł. Z jednej strony warto każdemu dać drugą szansę, jeśli się zmienił i przepracował swój problem ale z drugiej mam uczucie niesmaku. Uważam, że facet, który raz uderzył kobietę uderzy w przypływie nerwów ponownie, kwesta czasu. A Donovan naprawdę miał poważne problemy emocjonalne i nie wiem czy to możliwe, żeby ktoś zmienił się do tego stopnia, z kontrolującego, zaborczego i bijącego w idealnego misia i cudownego męża. Nie wiem czy to dobry pomysł uczynić toksycznego przemocowca bohaterem romansu. Mnie jego postać nie kupiła, podobnie jak Kate nie stała mi się bliska. Nadal nie rozumiem dlaczego ona nie powiedziała nikomu (poza bratem i przyjaciółką), prawdy przez 10 lat, dlaczego wciąż chroniła byłego męża? Niby wiadomo, niby ma to uzasadnienie psychologiczne ale naprawdę mnie to uwierało w tej książce. W ogóle uczuciowość tej powieści jest strasznie ciężka. Oboje byli zbyt emocjonalnie okaleczeni, żeby taki związek rokował. Wiadomo, to fikcja literacka, jednak każdą książkę filtruję przez prawdziwe życie i zastanawiam się co by było gdyby taka historia wydarzyła się naprawdę. Gdybym miała do czynienia w realnym życiu z taką sytuacją jak w powieści, doradzałabym definitywne zerwanie kontaktu z przemocowcem. Chyba nie wierzę w ich HEA i właśnie z tym mam największy problem w tej powieści.
Pozostałe elementy powieści są w porządku. Ani zbyt dobre, ani słabe. Jak na tak skromną ilość stron, książkę czytało się dość trudno, bo dużo w niej mnie uwierało. Z jednej strony doceniam ciekawe tło i próbę podjęcia trudnego tematu, jakim jest odbudowywanie zaufania do byłego męża przemocowca. Mam jednak wrażenie, że to wszystko za bardzo przysłoniło wątek romantyczny, że książka stała się przez to zbyt poważna, dziwna, wręcz niepokojąca w wymowie. Na pewno nie jest to lekka i przyjemna lektura. Dziwna. Nie wiem czy chcę czytać takie książki. Ocena za całokształt to 6/10.
Link do dyskusji w dziale recenzji:
viewtopic.php?p=1240026#p1240026