You Don't Have to Say You Love Me Sarra Manninghttp://www.goodreads.com/book/show/8471 ... ou-love-meOch, och, och. Mam nową literacką miłość. To Sarra Manning i pisze tak, że przez nią zarywam noce (i gdyby ktoś się skusił na jej książki to radzę czytać w jakiś wolny weekend, bo są dość długaśne).
Uprzedzam, że recenzja jest całkowicie pozbawiona obiektywizmu
Tzn. mogłabym się paru rzeczy przyczepić, ale po co psuć sobie humor i dobre wrażenia po lekturze
Od czego by tu zacząć? No może od tego, że
Bet me Jennifer Cruise właśnie zostało zdetronizowane jako numer jeden na mojej osobistej liście romansów z motywem pluse size. Sarra Mannig zwyczajnie zrobiła to lepiej, choć jej książka nie jest tak zabawna jak
Bet me. Przy czym jest to jednocześnie książka o walczącej z otyłością bohaterką a jednocześnie nie jest. Właściwie bardziej jest to historia, o tym jak dwoje przypadkowych ludzi postanawia stworzyć związek taki trochę na niby, na próbę, żeby poćwiczyć przed „prawdziwym” związkiem (Neve) lub żeby się podleczyć psychicznie (Max) i wbrew własnej woli prawdziwy związek tworzą. Otyłość jest jednym z głównych tematów i poprowadzony jest tak, że czapki z głów, ale nie jedynym. Właściwie mógłby to być taki temat uniwersalny, który można zastąpić innym, by pokazać jak ludzi czasem sami rujnują sobie życie.
W rezultacie dostajemy fantastyczną historię powoli rodzącego się uczucia i związku oraz dojrzewania głównych bohaterów.
Główna bohaterka na początku nie wywarła na mnie dobrego wrażenia. Była zbyt snobistyczna, zbyt sztywna, momentami wręcz nieuprzejma i do tego każdego poddawała ocenie. Bardzo surowej. Później zrozumiałam, że to nie ten typ opowieści, z którym mam się utożsamiać, przynajmniej na tym poziomie; na poziomie bohaterów, którzy wcale nie muszą być przesadnie sympatyczni, żeby mnie zainteresować. Właściwie można uznać za cechę charakterystyczną pisarstwa Manning, to że jej bohaterami są ludzie z wadami, jakoś tam złamani, pokręceni i nie pasujący do reszty. Przy czym Manning bardzo realistycznie podchodzi do tych ich wad i dziwactw, nie pozwalając by stały się usprawiedliwieniem dla podejmowanych przez bohaterów decyzji. Mogą być ich źródłem, ale nie ma tu miejsca na sceny z romansów, w których bohater jest robi coś okrutnego, ale ponieważ w przeszłości przeżył traumę, to wszystko uchodzi mu na sucho, a czytelniczki obwołują go najnowszym ciachem romasolandii. Nie. U Sarry Manning ludzie robią głupie rzeczy, bo leży to w naturze ludzkiej, bo mają taka a nie inną osobowość, bo nie poradzili sobie ze swoimi problemami, które nie pozwalają im normalnie funkcjonować.
Neve jest zakompleksioną grubaską, która próbuje nieporadnie stanąć na nogii popełnia przy tym mnóstwo błędów. Jest zafiksowana na punkcie swojej otyłości, jest ona jej pryzmatem na świat, przez co, w pogoni za urojoną fantazję, niemal przegapia swoją szansę na szczęście, a przy okazji okazuje się, że nawet otyli są narcystyczni i oceniają innych w ten sam okropny sposób, w który sami są oceniani przez innych, a którego tak nienawidzą.
Max to playboy i partyboy. Kobiety i zabawa to jego styl życia, który zdążył go już wyjałowić tak, że nie jest w stanie nawiązać normalnej relacji z drugim człowiekiem. Paradoksalnie jest jednak bardziej zaawansowany w swoim rozwoju niż Neve i dostrzega więcej niż ona, choć to ona jest intelektualistką w tej znajomości, a on odpowiada za rozrywkę.
U Manning nie ma czarno-białych, jednowymiarowych postać. Nawet ci, którzy pojawili się jako postaci negatywne mają swoje pięć minut szarości i bieli.
W każdym razie Max i Neve jakoś tak dziwacznie do siebie pasują, choć na pierwszy rzut oka nie powinni. Rozrywkowy chłopiec i kujonka. Romantyczka i pragmatyk. Grubaska i Piękny. Mól książkowy i imprezowicz.
Absolutnie cudownie czyta się jak stawiają pierwsze kroki w tym naleśnikowym związku, jak próbują nauczyć się siebie i współegzystować tak jak każda inna para. Manning ma dar do opisywania tego typu historii. Jest zabawnie, emocjonalnie, melodramatycznie i wzruszająco.
Poza główną parą strony powieści zapełniają też inne kolorowe postaci, ale nikt nie wydaje się zbędny, wepchnięty na siłę, ponieważ bohaterka potrzebuje rozpustnej kumpeli/siostry albo gejowskiego przyjaciela, albo życiowego nemezis w postaci królowej piękności ze szkoły. Te wszystkie postaci są ale nie po to by tworzyć sztuczny tłok.
You don't have to say you love me to jeden z najlepszych romansów jakie czytałam. Kartki same się przewracają i ciężko oderwać wzrok. Aż nie mogę uwierzyć, że to książka, która zakwalifikowana jest częściowo jako chic-lit i romans współczesny. Jeśli to jest chic-lit to najmądrzejszy z jakim się spotkałam. Jak dla mnie lektura obowiązkowa i nie rozumiem czemu to nie sprzedaje się lepiej niż
50 twarzy Greya. A tak, nadmiar rzeczywistości (zarzut z jednej z recenzji). Ale kurde, jaka to jest świetna rzeczywistość.