Salon wskazała im recepcjonistka. Znajdował się nieco z tyłu. Był duży i oświetlony żyrandolem w stylu dworkowym. Kiedy weszli, powitał ich okrzyk:
– Kuuurwa?!
Było to zdecydowanie coś w rodzaju pytania i dochodziło spod sufitu.
– k****? – padło kolejne pytanie.
Wszyscy stanęli jak wryci. Nie spodziewali się takich słów w tak eleganckim miejscu.
– Proszę nie zwracać uwagi – pośpieszyła z wyjaśnieniem kobieta, która wcześniej z nimi
rozmawiała. – To Pinda. Papuga właściciela. Jest urocza, prawda?
Takie stwierdzenia niosą ze sobą zawsze pewien podprogowy przekaz, a ten brzmiał: „To paskudne ptaszysko, ale nic nie można z nim zrobić”.
Wszyscy potaknęli zgodnie. Za wszelką cenę chcieli okazać się wyrozumiali, wyluzowani oraz ogólnie inteligentni i szybko dostosować się do sytuacji, choć widok wielkiego, niebieskoskrzydłego ptaszyska z żółtym brzuchem, siedzącego na żyrandolu i klnącego w najlepsze bardziej pasował do spelunki niż do pałacu.
Papuga przyglądała im się z ciekawością, nie przestając rzucać kurwami.
– Przepraszam, nie przedstawiłam się – odezwała się kobieta. – Nazywam się Adamina Kłuj i jestem jednym z jurorów. Resztę poznają państwo jutro. A teraz zapraszam! – Wskazała stoliki.
– Kuuuurwaaa? – wrzasnęła wściekle papuga, jakby chciała zapytać: „Chcesz w dziób?”.
Kobieta odeszła za drzwi, zza których zaraz dało się słyszeć błagalne:
– Spacyfikujcie to wredne straszydło, bo nie wyrobię!
Po chwili w salonie pojawił się mężczyzna z kijem od szczotki i jakimś kocem. Podszedł do żyrandola i szturchnął lekko ptaszysko.
– Kuuurwa – jęknęło żałośnie. – Kurwaaaa – dodało prosząco, po czym usiadło na trzonku i dało się zakryć kocem. Zostało wyniesione.
Papaveryna napisał(a):No nie wiem A co tam jeszcze jest oprócz przeklinającej papugi?
Lucy napisał(a):Papaveryna napisał(a):No nie wiem A co tam jeszcze jest oprócz przeklinającej papugi?
Nie wiem Wczoraj przeczytałam początek ebooka i takie coś znalazłam.
Zaraz też kupiłam na allegro bo w końcu to Banach.
– Mąż?! – skrzywiła się Pola. – Po co mi mąż?!
– Żebyś miała dzidziusia. – Kacper ubiegł Magnencjusza z odpowiedzią. – Bez męża nie da się zrobić dzidziusia, a każda kobieta chce go mieć.
– Ty jesteś nienormalny! – Pola popatrzyła na niego z politowaniem. – Moja ciocia Marianka ma dwoje dzieci i nie ma męża. To się trzeba tylko gzić.
Magnencjusz lekko się zachłysnął.
– Co trzeba…? – stęknął.
– Gzić – powtórzyła Pola takim tonem, jakby prawiła o rzeczach oczywistych. – Mój tata mówi, że ciocia Marianka gziła się po krzakach z kim popadło i stąd są te dzieci.
– Lepiej mieć męża – uparł się Kacper – bo wtedy pomaga ci wychować dzidziusia, żeby wyrósł na dobrego człowieka, a nie pasożyta. Choć mój tata uciekł z wydrą i nie pomaga. A to może się zdarzyć.
– To sobie miej. – Pola wzruszyła ramionami. – Gdy ja dorosnę, to sobie posadzę krzaki, żeby się w nich gzić, i będę miała dzieci tylko dla siebie!
Po tym, jak naczelnica poinformowała ich o znalezieniu ciała, komisarz natychmiast zażądał podstawienia samochodu, ale oczywiście wszystkie auta akurat były w terenie, brały udział w działaniach operacyjnych albo stały w warsztacie. Swojego fiata musiał po rozwodzie oddać Żanecie, a Kędziora dojeżdżał do pracy metrem.
– Co wy mi tu odpie… odstawiacie, Kowalski? – pieklił się Polak. – Na piechotę mam zasuwać? A może się teleportuję?
Obiekt nieuzasadnionych pretensji podrapał się po głowie.
– Ale co ja mogę, panie komisarzu. Osiemnaście demonstracji, dwanaście obchodów, uroczystości państwowe i kontruroczystości, zjazd europejskich ministrów aktywów państwowych, a większość sił i tak musieliśmy skierować do ochrony pan wie kogo – ściszył głos do szeptu i uniósł rękę, żeby pokazać, jakiego wzrostu jest otoczona szczególną troską policji persona. Dłoń Kowalskiego zawisła na wysokości półtora metra.
– Motocykl? – zapytał z nadzieją w głosie Polak, bo dawno nie miał okazji przejechać się jednośladem i poczuć wiatru we włosach. Kiedyś to uwielbiał. Po dwudziestych urodzinach zaczęły mu wypadać włosy i jakoś się zniechęcił…
– Ostatni chłopcy rozbili w zeszłym miesiącu – odparł Kowalski. – Może gdzieś udałoby się pożyczyć rower…
– Jaja sobie robicie? W biały dzień? Z funkcjonariusza na służbie? I to uzbrojonego? Na to są paragrafy! Komisarz stołecznej policji ma zajechać na miejsce zbrodni rowerem?! Jak by to wyglądało?
– No to ja już naprawdę nie wiem – zafrasował się Kowalski. – Aaa! – nagle go olśniło. – Pamięta pan komisarz tę akcję „Policjant przyjacielem przyrody”? Zostały nam po niej dwa konie! To znaczy jeden koń pełnowymiarowy i jeden kuc, ale całkiem wyrośnięty. Oba napojone, osiodłane i gotowe do akcji!
– Panie komisarzu! – po raz pierwszy wtrącił się Kędziora, bo przełożony właśnie odbezpieczał służbową broń. – Może zadzwonimy po taksówkę?
Jan Polak posłał posterunkowemu pełne rezygnacji spojrzenie, ale po chwili pomysł nie wydawał mu się już taki głupi.
– A co, my jesteśmy leśne dziadki, młody? Taksówkami to tylko starcy jeżdżą. Poza tym dzisiaj w centrum trwa strajk taksówkarzy przeciwko nielegalnym przewoźnikom i tym wszystkim aplikacjom, więc i tak żaden by nie przyjechał. Zamów nam Ubera!
– Tak jest, panie komisarzu. – Kędziora wyglądał na autentycznie szczęśliwego, że mógł się do czegoś przydać.
Posterunkowy nie zamówił podwózki na adres komendy, tylko baru mlecznego, bo to jednak obciach, że policjanci na służbie muszą korzystać z Ubera.
Piętnaście minut później pod „Koniczynkę” podjechał wysłużony mercedes. Kierowca się zatrzymał, ale jeden rzut oka na przyszłych pasażerów wystarczył, żeby ten ruszył z piskiem opon i nie oglądał się na dwóch wściekłych facetów, którzy zostali na chodniku.
– Już ja cię dopadnę, starszy aspirancie Morawiecki! – wrzasnął za oddalającym się z zawrotną prędkością samochodem, bo od razu rozpoznał parszywą gębę prowadzącego. – Donos napiszę! W godzinach pracy się w Uberze dorabia! Polska policja schodzi na psy…
– Faktycznie, jakoś tak znajomo wyglądał – po chwili zreflektował się Kędziora. – To co teraz zrobimy, panie komisarzu?
– Patrz i ucz się, młody. – Polak wyjął z kieszeni legitymację i stanął na środku ulicy.
Kiedy na horyzoncie pojawił się pierwszy samochód, komisarz zaczął energicznie machać ręką. Kierowca albo go nie zauważył, albo zupełnie świadomie zignorował, i znacząco przyspieszył. Nawet nie starał się wyminąć mężczyzny, który wykonywał na drodze dziwne ruchy, przypominające połączenie pajacyków
z układem do Macareny. Pruł prosto na policjanta i tylko refleks Klimka uchronił niedoszłego uczestnika Tańca z gwiazdami (jak każdemu sześciorzędnemu „celebrycie” udział proponowano mu jakieś siedemnaście razy) od niechybnego przejechania.
Posterunkowy złapał przełożonego za prochowiec i w ostatniej chwili przeciągnął go na chodnik.
– Mój płaszcz! – wydarł się uratowany, bo akcja zakończyła się rozdarciem rękawa prochowca. – Zatrzymałby się – dodał, widząc wyraz przerażenia na twarzy młodego. – Niepotrzebnie się wtrąciłeś! Zatrzymam następnego, ale tym razem mi nie przeszkadzaj!
Komisarz rzucił Kędziorze wściekłe spojrzenie i ponownie zajął miejsce na środku drogi.
Z naprzeciwka nadjeżdżał właśnie fioletowy minivan, więc sięgnął po broń i oddał strzał ostrzegawczy w powietrze, żeby prowadzącemu przypadkiem nie przyszło do głowy dodać gazu i narazić go na powtórną kompromitację.
Auto gwałtownie zahamowało.
Polak podbiegł do drzwi od strony kierowcy. Poinformował kierującą autem kobietę, że jest policjantem i wykonuje czynności służbowe. Starając się nie patrzeć na przerażoną niewiastę, która płakała i błagała, żeby do niej nie strzelał, wywlókł ją z minivana i zajął zwolnione miejsce za kierownicą.
– Dawaj, młody, dawaj – wrzasnął do Kędziory, bo ten stał jak słup soli.
Posterunkowy nagle odzyskał czucie w nogach i ruszył biegiem w stronę samochodu. Trzy sekundy później policjanci odjechali w kierunku Lasku Bielańskiego.
Po minucie z tyłu pojazdu rozległ się przeraźliwy krzyk i histeryczny płacz.
Zdziwiony Polak spojrzał w lusterko.
Nie przyszło mu wcześniej do głowy, żeby sprawdzić siedzenia pasażerów, więc teraz patrzyły na niego trzy pary przerażonych oczu należące do małoletnich poniżej szóstego roku życia.
Komisarz gwałtownie zahamował.
– Cholera jasna, Kędziora! – krzyknął Polak, bo czuł, że musi na kogoś zrzucić winę za tę katastrofę, której następstwem mogą i zapewne będą zarzuty dla odpowiedzialnego za podjęcie fatalnej decyzji. – Dlaczego nie powiedzieliście, że w samochodzie przewożone są dzieci?!
– Ja?! – zdziwił się posterunkowy, ale niczego więcej nie dodał, bo krzyk maluchów przybrał na sile.
Najmłodsze, na oko dwuletnie, zrobiło się całkiem czerwone na twarzy i zawodziło żałośnie. Starsza dwójka zdołała wypiąć się z fotelików i ruszyła do ataku.
Nie minęła minuta, jak Polak i Kędziora, pogryzieni i podrapani, uciekali w popłochu z auta. Zatrzaśnięte w środku maluchy wściekle waliły w drzwi, domagając się natychmiastowego wypuszczenia.
Sytuacja zrobiła się wybitnie nieciekawa.
Polak zaczął panikować.
Porwane dzieci doskonale pamiętały, co mają robić na wypadek, gdyby zabrał je zły pan. Przezorna matka przygotowała je na taką ewentualność.
– Ratunku, pedofil! – wrzasnęło najstarsze z dzieci.
Na te słowa nie mogła nie zareagować grupka zawodników jednej z najpopularniejszych dyscyplin sportowych w Stanach Zjednoczonych. Sportowcy, zapewne udający się na trening, gdyż, ubrani w dresy i dzierżący w dłoniach kije bejsbolowe, właśnie opuścili sklep monopolowy i ruszyli biegiem w stronę fioletowego minivana.
Polak sięgnął po broń, ale lata treningów przyniosły spodziewane efekty. Jeden z mięśniaków, od lat przymierzający się do pozycji pałkarza, zamachnął się na komisarza. Ten nie miał najmniejszej szansy poinformować zaniepokojonego obywatela, że jest policjantem. Zobaczył tylko cień kija unoszącego się nad jego głową.
Nie minęła sekunda, jak poczuł przeszywający ból i zapadł się w ciemność.
DAWNO, DAWNO TEMU…
…żyła sobie pewna energiczna i uprzejma młoda kobieta o imieniu Czerwony Kapturek. Właściwie miała na imię Rosa. Ale ponieważ nosiła wiśniową pelerynę i miała tylko metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, wszyscy w miasteczku nazywali ją Czerwonym Kapturkiem. Byli wyjątkowo mało kreatywni w nadawaniu przezwisk.
Pewnego dnia matka Rosy poprosiła ją, żeby zaniosła swojej babci koszyk pan dulce, bo abuela jest chora.
– Pamiętaj, idź prosto do babci – pouczyła ją madre. – Nie zbaczaj w ciemne uliczki, nie rozmawiaj z obcymi i nie garb się, mija.
– Jasne, mamo! – zawołała Rosa i ledwie wyszła za próg, natychmiast znowu się zgarbiła.
Minęła kilka przecznic, zmierzając w stronę domu babci, gdy nagle usłyszała długi, głośny gwizd zza drzewa.
– A-uuuuuu!
To był wilk podrywacz!
– Siemka, Kapturku. Ładna peleryna – powiedział wilk. – Na pewno bez niej wyglądasz jeszcze lepiej.
Fuj, ale obciach, pomyślała sobie Rosa. Nie była w nastroju na użeranie się z nieproszonym podrywaczem. Nie żeby w ogóle jakiś podrywacz był proszony. I w dodatku co za prymitywny podryw. No bo bez przesady! To tylko krzykliwe okrycie wierzchnie!
Rosa wyjęła z koszyka ciastko czekoladowe i zaczęła je pogryzać dla uspokojenia.
– To ciacho wygląda muy sabrosa – zauważył podrywacz, uśmiechając się obleśnie do Rosy. – Mogę gryza?
Kto prosi obcą osobę o gryza jej deseru? – pomyślała.
- Zostaw mnie w spokoju.
Zastanawiała się, czy nie rzucić w niego niedojedzonym ciastkiem, ale było za dobre, żeby je marnować na podrywacza. Przyspieszyła więc tylko kroku.
Ale wilk podrywacz dalej szedł za nią, kiedy przebiegła przez kładkę dla pieszych.
– Mmmmmmm – nucił niepokojącym tonem. – Pychotka.
Rosa miała nadzieję, że podrywacz mówi o jedzeniu, nie o niej. Rozejrzała się, szukając jakiegoś bezpiecznego miejsca, żeby się ukryć, ale sklepy były zamknięte i nawet uliczne stragany ziały pustką.
Wilk wciąż szedł za Rosą, która czuła się coraz bardziej nieswojo. Nie chciała konfrontacji, żeby go nie drażnić, ale może kontakt wzrokowy – albo jeszcze lepiej, wymowne przewrócenie oczami – wystarczająco go zniechęci. Spojrzała więc prosto w jego żółte oczy, powiedziała: „Fuj”, odrzuciła głowę do tyłu i przesadnie przewróciła oczami.
– Rany, ale dupa – powiedział wilk podrywacz.
Ojej, nie pomogło, pomyślała Rosa. Spuściła głowę i naciągnęła kaptur swojej czerwonej peleryny z nadzieją, że wilk zrozumie aluzję i się odczepi.
– Uśmiechnij się, złotko. Czemu nie chcesz się do mnie uśmiechnąć? – zapytał wilk, podchodząc bliżej. – Masz jakiś problem, suko?
Teraz jego zaczepki stały się agresywne. Ignorowanie go nic nie dało, spojrzenie mu w oczy nic nie dało i Rosa rozpaczliwie szukała sposobu, jak go powstrzymać. Dłonie jej się pociły, twarz poczerwieniała i lewa powieka drgała nerwowo. Spróbowała ostatniej taktyki: żarliwego monologu.
– Hej, wilku. Przez ciebie czuję się skrępowana – powiedziała. – Moja abuela jest chora i idę ją odwiedzić. Chciałabym przejść spokojnie ulicą, w przestrzeni publicznej, i nie życzę sobie, żeby ktoś mnie nękał z powodu mojego jedzenia, ubrania czy dupy, której, nawiasem mówiąc, nawet nie widzisz, bo jest całkiem zakryta peleryną! Oboje jesteśmy mieszkańcami tej planety i staramy się tylko przeżyć kolejny zwykły dzień. Jak byś się czuł, gdybym cię zredukowała do twojego wyjątkowo futrzastego szarego ogona? Nie lubię, kiedy do mnie mówisz w ten sposób. Nie czuję się z tym dobrze. Czuję się z tym źle. Nie dla ciebie wybrałam ten płaszcz. Wybrałam go dla siebie. I dla mojej mamy, bo to jest jedyna część garderoby, która jej się podoba. Na przyszłość spróbuj, proszę, zwracać się do kobiet z większym szacunkiem. Que tengas un buen día. Adios.
Wilk stanął jak wryty. Rosa nie czekała, żeby zobaczyć, co zrobi. Odwróciła się i spiesznie ruszyła w stronę domu babci. Ogarnęły ją wątpliwości, czy w ogóle powinna się do niego odzywać. A gdyby wilk miał broń albo bardzo ostre zęby? Czasami tacy podrywacze byli niebezpieczni i zdarzało się, że mieli wściekliznę.
Kiedy wreszcie obejrzała się ukradkiem przez ramię, zobaczyła, że wilk zniknął. Super! A więc monologi jednak działają, pomyślała. Niemniej na wszelki wypadek zrobiła to, co robi każda młoda kobieta, kiedy czuje się zagrożona: wysłała gołębia lokacyjnego do swojej najlepszej przyjaciółki Cleo, żeby ją zawiadomić, gdzie jest. Gołębie lokacyjne bardzo się przydawały, kiedy spotykałaś się z przyjaciółmi, żeby iść na koncert w lesie, albo kiedy napastował cię przedstawiciel rodziny psowatych.
Wkrótce Rosa dotarła do domu babci...
Książę w ekstazie patrzył, jak Roszpunka odchyla się do tyłu, żeby opuścić swoje loki.
– Nie mogę się doczekać, by dotknąć tych miękkich, jedwabistych… jasny gwint! – zawołał, kiedy zobaczył, że Roszpunka zrzuca na dół kłąb długich, ciemnych, przepoconych włosów. – O mój Boże – mruknął do siebie. – To nie są włosy z głowy. To włosy spod pachy. Zawahał się, niepewny, co robić. Bo chociaż wspinaczka po czyichś włosach z głowy nie jest czymś zwyczajnym, to już w ogóle nigdy nie słyszano, żeby się wspinać po włosach spod pachy. Książę nie czuł takiej odrazy od czasu, kiedy przed paru laty gromada rycerzy zrobiła mu dowcip, pierdząc do jego zbroi.
Jasne, uważał się za feministę, ale nie chciał się wspinać po włosach spod pachy. To mu po prostu nie leżało. Popatrzył na gąszcz szorstkich włosów kłębiących się obok niego.
– Jakiś problem? – wrzasnęła z góry Roszpunka.
– To, eee… włosy spod pachy! – odkrzyknął książę. – Trochę dziwaczne, nie?
– Dziwaczne? – powtórzyła Roszpunka. – Nie uważasz za dziwaczne, że zapuszczam włosy na głowie długie na pięćdziesiąt pięć metrów, ale uważasz za dziwaczne, że zapuszczam włosy pod pachami?
– Chyba jedno i drugie jest dziwaczne.
– Zła odpowiedź. Mogę robić z moim ciałem, co chcę.
– Racja, racja, racja! – zawołał książę, uświadamiając sobie, że popełnił błąd.
– Dziwaczne wcale nie w złym sensie!
Spodziewałem się tylko, że wejdę na górę po twoich włosach z głowy, jak ta zwariowana wiedźma.
– Hola! Ta zwariowana wiedźma to moja mama – oświadczyła Roszpunka.
– Cholera. Przepraszam! – Książę poczuł, że znów popełnił gafę. – Zacznę jeszcze raz. Spodziewałem się, że wejdę na górę po twoich włosach z głowy, jak twoja mama, ubrana cała na czarno, w spiczastym czarnym kapeluszu.
– Głowa mnie boli – odparła Roszpunka. – Poza tym uważam, że to fajnie wygląda. Kobiety w innych królestwach ciągle zapuszczają włosy pod pachami.
Książę widział, że sytuacja nie rozwija się pomyślnie. Musiał się poprawić, jeśli chciał mieć jakieś szanse u Roszpunki.
– Masz rację, wchodzę! – Odetchnął głęboko. – Już to robię.
Chwycił za włosy spod pachy i zaczął się wspinać.
– Uwielbiam kobiety! – wrzasnął. – Jestem przeciwny patriarchalnym zasadom dotyczącym tego, jak kobieta powinna
wyglądać albo co powinna robić z włosami. Zawsze powtarzam, że kobietom należy dać miecze! Książę nigdy jeszcze nie wyraził żadnej opinii na temat kobiet i broni. Wspinaczka trwała dość długo, ale widok był fantastyczny. Jednakże w połowie drogi książę poczuł jakiś dziwny zapach.
– Jaki znowu problem? – zapytała Roszpunka.
– Nic, nic – odparł książę.
– Twoje usta mówią jedno, ale twoja twarz mówi co innego – stwierdziła.
– Trochę śmierdzi – przyznał, zbyt przytłoczony tym odorem, żeby się zdobyć na uprzejmiejszą odpowiedź.
– Używam organicznego nietoksycznego dezodorantu. Od innych dostaje się raka – warknęła Roszpunka, wyraźnie zirytowana. – Mam dość korporacji zarządzanych przez możnowładców, którzy wciskają damom kosmetyki pełne toksycznych chemikaliów, szkodliwych dla zdrowia.
– Tak, tak, to najgorsze – wyjąkał książę, uświadamiając sobie, że wkracza coraz głębiej do jaskini smoka. – Zawsze powtarzam: możnowładcy, zatrzymajcie dla siebie swoje siarczany.
Nigdy w życiu nie mówił nic takiego.
Zbliżywszy się do balkonu Roszpunki, książę zauważył jej jaskrawoczerwoną szminkę i sztuczne rzęsy.
– Och – powiedział, wspinając się dalej. – Nie spodziewałem się, że ktoś taki jak ty stosuje makijaż.
– Ktoś taki jak ja? – zapytała Roszpunka z naciskiem.
Ojej, pomyślał książę. Znowu palnąłem coś nie tak, ale nie wiem co.
– Mogę robić wszystko, z czym się dobrze czuję – oświadczyła Roszpunka. – Feministki mogą nosić fałszywki.
– Tak, zawsze to powtarzam! – podchwycił książę. – Feministki mogą nosić fałszywki. – Nie miał pojęcia, co to są fałszywki.
W końcu książę wspiął się na wieżę Roszpunki. Nareszcie, pomyślał. Nie chcę już rozmawiać o standardach urody, to zbyt skomplikowane.
– Roszpunko! Jaką masz śliczną wieżyczkę – powiedział. – Jeśli chciałabyś później odwiedzić mój pałac, moglibyśmy związać razem twoje prześcieradła i wydobyć cię stąd, a ja zawiózłbym cię na moim koniu. Ale nie wiem, czy tam się zmieszczą… no, wszystkie twoje włosy.
Znowu popatrzył na jej włosy pod pachami, wijące się po pokoju.
– Na pewno zmieszczą się tylko twoje włosy z głowy – oświadczył. – Ale nie martw się, mam miecz, którym możesz się ogolić.
Roszpunka przewróciła oczami.
– Ani myślę, mnie jest tak dobrze – oznajmiła stanowczo. – Nie rozumiesz tego. Powinieneś już iść. Pa, pa.
– Co?! – zawołał zmieszany książę. – Przez czterdzieści pięć minut wspinałem się po twoich włosach spod pach, a teraz mam odejść? Myślałem, że świetnie się dogadujemy!
– Wiadomość z ostatniej chwili: nikt nie lubi, żeby mówić mu, jak powinien wyglądać – odparła Roszpunka. – Ideał piękna jest głęboko zakorzeniony. Panny codziennie są bombardowane sprzecznymi przekazami dotyczącymi wyglądu. Mówi się nam, że jesteśmy powierzchowne, bo chcemy wyrażać siebie poprzez urodę i makijaż, a jednocześnie słyszymy słowa krytyki, jeśli nie dorastamy do wygórowanych standardów kobiecości. Najwyraźniej nie ma ucieczki od arystokratycznych męskich spojrzeń. Nawet jeśli się mieszka w wieży. Czas, żebyś odszedł!
– Zaczekaj… zanim zejdę po twoich włosach spod pach, powiedz, co z twoimi włosami na nogach? Jest taka opcja? – zapytał rozpaczliwie książę.
– Nie. Nogi golę.
– Przy tym wszystkim golisz nogi? – zdziwił się książę.
– Powinieneś się dzisiaj nauczyć jednego: to jest mój wybór – powiedziała Roszpunka. – A jeśli mnie za to oceniasz, stanowisz część problemu.
Książę zaczął rozmyślać o swojej roli w „arystokratycznych męskich spojrzeniach” i utrwalaniu patriarchatu, ale potem przypomniał sobie, że jest głodny i że to bardziej go teraz obchodzi.
– Nie wiesz, gdzie tu podają dobry gulasz warzywny?
– Wy wszyscy, mężczyźni, chcecie tylko naszych cholernych warzyw! – wrzasnęła Roszpunka, sięgnęła pod suknię i wyciągnęła włosy łonowe długości wieży.
Niespodzianka!
– Zejdź po moim krzaczku – rozkazała. – Pachy mnie teraz bolą.
Tak więc książę zszedł z wieży po wspaniale długich włosach łonowych Roszpunki i nigdy nie wrócił.
– Chcesz jeszcze jednego drinka? – pytam, mając na myśli wodę z lodem, ale jej tego nie mówię.
– Nie, dziękuję. – Kręci głową zrezygnowana. – Chciałabym teraz zniknąć. Najlepiej na długo. – Patrzy w ścianę wzrokiem mętnym od alkoholu.
– Gdybym tak mogła wbiec w ścianę na King’s Cross i pojechać do Hogwartu. Zaszyłabym się tam na jakiś czas.
– Gdzie? – Podnoszę głowę znad blatu. O czym ona mówi? I co jest w tym drinku?
– Hogwart – odpowiada z takim wyrzutem, jakbym zapomniała o jej urodzinach. – Taka szkoła dla czarodziejów. Harry Potter wbiegł w ścianę między dziewiątym a dziesiątym peronem na King’s Cross i dostał się na ukryty peron dziewięć i trzy czwarte. Stamtąd rusza pociąg do Hogwartu.
– Na King’s Cross jest ukryty peron? – Wiem, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale już dawno pogodziłam się z faktem, że tam trafię.
– Przechodzi się przez ścianę? – Słowa Amy powoli do mnie docierają, tworząc plany na resztę wieczoru.
– W książce był. W filmie też. – Amy jest bardzo pijana. Wzrusza ramionami i dopija piątego drinka. Robi się niewyraźna i faluje.
– Wychodzimy już? – pyta, kiedy podnoszę się i chwytam sweter.
Godzinę później jesteśmy na King’s Cross, a ja biorę rozbieg, żeby pójść w ślady Harry’ego Pottera. Jeśli jedenastolatek dostał się do szkoły dla czarodziejów, to ja – magister weterynarii – też mogę. Gdybym znała kilka zaklęć, dziś nie musiałabym bić Eda. Po prostu zamieniłabym miejscami jego twarz i dupę. Dla mnie nie byłoby widać różnicy, ale inni mogliby zauważyć. Wyczarowałabym też sobie nowy samochód. Na przykład śliczne błyszczące camaro. k****! Muszę zdążyć na ten pociąg do Hogwartu! Wyrzucam ręce w górę, rozgrzewając się przed startem. Amy trzyma kciuki i lekko kołysze się na boki. Chyba powinnam była jej zabrać tego ostatniego drinka. Możliwe, że sobie też, bo moje synapsy mają jakieś zaburzenia. Ściana przede mną nie wygląda groźnie i wystaje z niej kawałek wózka, co sugeruje, że jesteśmy w dobrym miejscu.
– Dobra – mówię sama do siebie. – Jestem gotowa.
Zrzucam szpilki i rozprostowuję palce. Chwilę bujam się w przód i w tył, żeby złapać balans, a potem startuję. Słyszę zachwycone westchnienie Amy, a następnie czuję na czole coś zimnego i twardego. Po kilku sekundach odkrywam, że to była ściana, a ja wylądowałam tyłkiem na chłodnym podłożu. Co jest, k****?
– Nic pani nie jest? – pyta starszy mężczyzna, podchodząc do nas z taką miną, jakbyśmy właśnie przyleciały statkiem kosmicznym. Facet wyciąga telefon i dzwoni. Ma cztery ręce?
Spoglądam na Amy. Wygląda, jakby wykonywała najtrudniejsze zadanie matematyczne świata. Między brwiami ma wyraźną zmarszczkę. Myśli, patrzy na wystający ze ściany wózek i nagle widzę, że doznaje olśnienia.
– Sowa! – krzyczy, uderzając otwartą dłonią w czoło. – On jechał z sową! Potrzebujesz ptaka!
O, tak, potrzebuję. Owszem. Wielkiego, twardego, pulsującego ptaka w moim wnętrzu. O czym ona mówiła? Ach, sowa.
– To dlatego mi się nie udało? – pytam, rozmasowując obolałe czoło. Czy to krew? – Bo nie mam pieprzonej sowy?! Nie mogłaś wpaść na to wcześniej, zanim zajebałam głową w mur?!
Facet, który do nas podszedł, zaczyna coraz głośniej gadać przez telefon i odsuwa się powoli.
– Może pan spróbuje? – pytam go, zachęcająco wskazując ścianę.
– Nie, dziękuję! – niemal krzyczy, a głową kręci tak szybko, że zaraz mu chyba odpadnie. To nic. Zostanie mu ta druga, trochę rozmazana.
– Cienias – syczę, podnosząc się z ziemi. Kuśtykam w kierunku swoich butów i zakładam je z wysiłkiem. Świat niebezpiecznie wiruje. Cegły się przesuwają. Nie wiem, czy to wina alkoholu, czy ściany...
Powrót do Czytamy i rozmawiamy
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość