— To naprawdę cudowny dom — rzuciłam. — Nie spędzasz tu za wiele czasu, co?
— Nie.
— Szkoda.
Może Vaughan już się nagadał i nie miał ochoty na konwersację. Nie przeszkadzało mi to. Ale miałam wrażenie, że chodzi o coś innego. Koleś zdecydowanie odpłynął. Ale zdecydowanie wątpię, żeby powodem było zmęczenie.
Przechyliłam głowę, obrzucając go uważnym spojrzeniem.
— Vaughan?
— Tak?
— Świetną mamy pogodę, prawda?
— Świetną.
— Naprawdę. Po prostu fantastyczną — entuzjazmowałam się. — Uwielbiam tę pogodę.
Jego przystojna twarz była całkowicie pozbawiona wyrazu, a palce dłoni w dalszym ciągu spoczywały bez ruchu zaciśnięte
wokół kubka z kawą. Gdyby nie jego jednosylabowe odpowiedzi oraz widok jego piersi poruszającej się w rytm oddechów, zaczęłabym się zastanawiać, czy koleś nie kopnął przypadkiem w kalendarz. I nie gapił się bynajmniej na moją umazaną tuszem twarz ani na bezładnie związane włosy. W sumie to mam wrażenie, że nigdy nie zbłądził spojrzeniem tak wysoko.
Najwyraźniej mój niedoszły sąsiad miał bzika na punkcie cycków. Muszę przyznać, że moja bielizna ślubna Elomi wyglądała
rewelacyjnie. Zanim dostałam nagranie z Chrisem w roli głównej, byłam pewna, że jej widok wywoła u niego w noc
poślubną falę pożądania. Śmiech na sali. Lepszym pomysłem byłby przyczepiany sztuczny penis.
— Chciałabym ci po prostu jeszcze raz podziękować za wyrozumiałość — oświadczyłam.
— Nie ma sprawy — rzucił Vaughan w kierunku moich cycków.
— Byłeś wspaniały.
— Mhm.
— Inni nie byliby na twoim miejscu tacy wyrozumiali.
— Dupki — odpowiedział, zaciskając wargi w wyrazie dezaprobaty. Jestem pewna, że mój biust był mu niezwykle
wdzięczny za ten wyraz wsparcia. Skoncentrowałam się na piciu kawy, czekając, aż mój nowy znajomy znudzi się moimi cyckami. Czekałam i czekałam. Nic z tego. Zegar na ścianie tykał głośno i był to jedyny dźwięk słyszalny w całym pomieszczeniu. Choć sama miałam na koncie inspekcję jego części intymnych, to przynajmniej gapiłam się wtedy w bardziej zawoalowany sposób. Byłam dyskretna (no prawie).
— Vaughan?
— Hm? — Jego nozdrza rozdęły się, gdy wciągnął głęboki oddech.
— Gapisz się.
— Co?
— Na mój biust. — Zatoczyłam dłonią krąg w pobliżu wspomnianej części swojego ciała, choć jestem raczej pewna, że Vaughan i bez tego znał położenie moich cycków
— Na te dwie półkule. Urządzenia do karmienia niemowląt i amortyzatory rozpusty. Gapisz się na nie.
Podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
— Nie wspominałabym o tym, ale jesteś tym pochłonięty już od jakiegoś czasu, a ja zaczynam się czuć nieswojo.
— Cholera — wymamrotał, dopiero w tym momencie uświadamiając sobie, co jest grane. Odwrócił twarz.
— Nie zrozum mnie źle. Jesteś pewnie jedynym facetem, który zobaczy mnie w tych fatałaszkach, więc miło mi, że jesteś pod wrażeniem. Ale owszem, zaczyna się robić niezręcznie.
— Przepraszam, Lydio.
— W porządku. — Próbowałam stłumić uśmiech. Próbowałam.
Vaughan zmarszczył brwi, starając się ze wszystkich sił skoncentrować na swojej kawie. — Nie zorientowałem się, że to robię.
— Nie ma sprawy. Lubisz cycki. Rozumiem — odparłam, zerkając na swój dekolt. — W tym gorsecie rzeczywiście pchają się w oczy.
— No.
— A gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że przecież całkiem niedawno to ja oglądałam cię bez żadnej cenzury
Parsknął śmiechem. Nie mam pojęcia, jakim cudem ten dźwięk mógł zabrzmieć atrakcyjnie, ale zabrzmiał. A potem na wargach Vaughana pojawił się niewyraźny, zabawny uśmiech. I wiecie co? Był uroczy. Przez myśl przeszło mi pytanie, co też wyrabia się teraz po drugiej stronie ogrodzenia, u Chrisa i jego gości. Nie żeby mnie to obchodziło. Choćby miała się pod nimi rozstąpić
ziemia i otchłanie piekła, i tak nie ruszyłabym na pomoc żadnej ze zgromadzonych tam osób. Chyba wkroczyłam w pokrętną i pełną goryczy fazę swojej żałoby po tamtym związku. Na dwieście procent miałam już za sobą okres zaprzeczania rzeczywistości.
— Miałaś mi opowiedzieć o swojej ślubnej katastrofie — przypomniał mi Vaughan.
— Racja — odparłam, krzyżując ramiona na piersi. Był to czysto defensywny, wyprzedzający manewr. Tyle że jedynym
jego rezultatem było wypchnięcie mojego biustu do góry. Vaughan natychmiast zapuścił żurawia w mój dekolt, co zbiło
mnie z tropu. Poruszyłam się niespokojnie na krześle.
— Nie masz tu może koszulki, którą mogłabym pożyczyć?
— Nie.
— Nie?
Vaughan odchrząknął.
— Przykro mi.
— Masz tylko jedną koszulkę?
— Tak, yyy… Widzisz, na lotnisku zgubili mój bagaż.
— Mówiłeś chyba, że jechałeś całą noc.
— Zgadza się. Leciałem, a potem jechałem. Postanowiłem
ruszyć w trasę z Portland, nacieszyć oczy widokami.
— W nocy?
— Tak. — Odwrócił twarz, pocierając rudozłotą szczecinę na
swoim podbródku. — Gwiazdy i cała reszta. Było naprawdę
ładnie.
– Szefie, mamy problem. Dzwoniła Barbara.
– I?
– Została przygnieciona przez słonia. Nie wróci ze Sri Lanki przez najbliższy miesiąc!
– Rany boskie, toż to tragedia! – wykrzyknął Stanisławski. Nie dlatego, że zrobiło mu się żal poturbowanej pilotki, ale dlatego, że to ona była w „Hej Wakacje” specjalistką od Wysp Brytyjskich.
– Pani Kasiu, proszę zadzwonić do Anki. Będzie musiała przejąć Irlandię.
– Nic z tego, szefie. Jest w ciąży.
– Ciąża to nie choroba. Który miesiąc?
– Ósmy.
– To chyba latać może? – zapytał, chociaż z góry znał odpowiedź.
– Oczekuje narodzin trojaczków, więc wątpię, żeby się zgodziła. – Kasia parsknęła śmiechem. – Skontaktuję się z Bartoszem.
– Bartosz odpada. Za dobre sprawowanie wyjdzie dopiero w październiku. – Rudolf intensywnie myślał. – A Halinka?
– Przykuta do drzewa w Puszczy Białowieskiej.
– Na nikogo nie można liczyć! – pomstował Rudolf. – Zosia?
– Dochodzi do siebie po operacji powiększania pośladków – powiedziała z powagą Kasia. – Dajmy szansę Jędrkowi!
– Za duże ryzyko. Znowu nakradnie po hotelach i najemy się wstydu.
– Szkoda. Taką ładną suszarkę mi przywiózł z Kanady. I dwa komplety ręczników…
– Pani Kasiu, proszę sobie nie żartować! – Pogroził palcem Rudolf, ale sam się uśmiechnął, bo dzięki pilotowi kleptomanowi też się nieźle obłowił. – Zerknę do notesu na czarną godzinę… – Zawzięcie wertował kartki. – Zygmunt nie, bo podczas ostatniego meczu wdał się w bijatykę i wybili mu przednie zęby… Aldona ma zakaz wjazdu do większości europejskich państw… O! Wojtek! Dlaczego wcześniej o nim nie pomyślałem?!
– Otrzymał dar powołania i przebąkuje o wstąpieniu do seminarium. Uparł się, żeby go wysyłać wyłącznie do krajów biblijnych! – usłużnie przypomniała Kasia.
– Aneta?
– Dostarczyła zaświadczenie od lekarza. Fobia, ciężki przypadek.
– Czego się boi? Może jakoś da się obejść…
– Owiec, szefie, owiec!
– Jasna cholera! Przecież to takie sympatyczne zwierzaki!
– Kilka lat temu zaciął się, biedaczce, odtwarzacz DVD i przez kilka tygodni oglądała wyłącznie Milczenie owiec…
– Krystian?
– Karmiony dożylnie.
– Chcę wiedzieć…
– Nie chce pan, szefie.
– Franek?
– Wciąż na bezludnej wyspie.
– Że jak?
– Bierze udział w tym przygodowym reality show.
– To pewnie nie ma sensu pytać o Gośkę?
– Zdjęcia do kolejnego sezonu Warsaw Shore jeszcze się nie skończyły, a po nagraniu i tak przez kilka tygodni będzie nie do życia.
– Ula?
– Żeni się w najbliższą sobotę.
– Mówi się: wychodzi za mąż, pani Kasiu.
– Wiem, jak się mówi, szefie, ale ona się żeni. Ze swoją dziewczyną. Przecież dostał pan zaproszenie na wesele w Amsterdamie.
– Faktycznie! Gdzieś się tutaj poniewierało… – Zaczął przerzucać papiery, które walały się po całym biurku. – Jest! Urszula i Anouk… Myślałem, że Anouk to imię męskie.
– Żeńskie, szefie.
– Przypomnij mi, żebym jakieś kwiaty wysłał czy coś… – zamruczał Rudolf, bo kończyły mu się imiona w notesie.
– Alicja?
– Odeszła z zawodu. Teraz zasiada w zarządzie Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Podobno zarabia tam kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie.
– Myślałem, że skończyła kulturoznawstwo! Zna się na zbrojeniach?
– Zna odpowiednich ludzi, a to wystarczy.
– Skoro tak, to trochę żałuję, że nie byłem dla niej milszy. Pewnie by mi załatwiła państwową posadkę, a tak – muszę się z wami męczyć! – Rudolf udał oburzenie. – Hubert? Do tej pory nigdy mnie nie zawiódł!
– Jest w żałobie.
– Matko Boska! Po kim?!
– Po Zygfrydzie.
– Ktoś z rodziny?
– Pies rasy chihuahua.
– Litości! To biuro podróży czy dom wariatów?! – grzmiał Rudolf. – À propos, czy ktoś pamiętał o nakarmieniu lepszego sortu? – Spojrzał wymownie w stronę wielkiego akwarium, w którym pływały dwie rybki. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej były ich dziesiątki. Osobiście zamówił zbiornik na Allegro, a w kwestii doboru rybek zdał się na użytkownika „AguaMaster”, który reklamował się jako „wybitny ekspert z wieloletnim doświadczeniem”. Po tygodniu liczba mieszkańców akwarium spadła o dziewięćdziesiąt procent, a wkrótce zostały tylko dwie. Rudolf się wściekł, że ktoś mu wcisnął pokrytych łuską kanibali, i postanowił obić mordę „AguaMasterowi”. Znalezienie oszusta nie nastręczyło mu trudności – płacił przelewem, więc miał adres gada. Niestety winowajca okazał się chuderlawym czternastolatkiem, a na widok rozjuszonego Stanisławskiego zlał się w spodnie. Rudolf machnął ręką i został z pływającą parą z piekła rodem.
Usiadłam na krzesełku, bo biodro mnie rozbolało od tego chodzenia. Całego dnia na nogach nikt by nie wytrzymał. Pomyślałam, że skoro spał, to chyba nie pogniewałby się, gdybym się poczęstowała jedną pomarańczą. Jeśli byłby kulturalnym
człowiekiem, a nie widzę powodu, żeby myśleć inaczej, to i tak by mi to zaproponował. Postanowiłam zatem nie czekać do tego momentu, tylko zjeść jedną od razu. Ciężko się obierała, cholera. Sok tryskał na wszystkie strony, plamiąc aparaturę medyczną i pościel bezdomnego.
– O, jaka cholera kwaśna – jęknęłam, bo mnie aż zęby zabolały. Wyrzucić byłoby szkoda, więc zjadłam do końca. Od tego kwasu zrobiłam się głodna. Siedziałam wściekła na niewygodnym krześle, słuchając własnego burczenia w brzuchu oraz jęczenia pacjenta z pierwszego łóżka przy drzwiach.
– Przestań tak jęczeć, człowieku – zwróciłam się niego. – Bądź mężczyzną. Wytrzymać się nie da. Każdego boli. Ja też mam zacząć jęczeć? Czy to coś pomoże?
Nic nie odpowiedział. Przez chwilę przestał jęczeć, ale potem znów zaczął. Pojawiła się za to jakaś sympatyczna pani z metalowym wózkiem, na którym miała ustawione talerze z kanapkami. Patrząc na te smakowitości, bezskutecznie próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio coś jadłam. To stawało się niebezpieczne. Mogłam zasłabnąć. Poczekałam, aż sympatyczna pani rozstawi talerze i opuści salę. Następnie, doprowadzona do stanu wyższej konieczności, sięgnęłam po talerz pacjenta, który według mojej pobieżnej oceny wyglądał na najmniej rokującego. Nawet gdyby się ocknął, to pewnie dwóch kanapek i tak by nie zjadł, a wzięłam mniejszą. W zamian położyłam mu połówkę trzeciej pomarańczy. Witaminy też są ważne. Podobnie zrobiłam z drugim nieprzytomnym pacjentem. Posiłku tego jęczącego nie ruszałam. Mógłby wszcząć alarm. Wystarczyło, że dziwnie na mnie patrzył, podczas gdy wymieniałam się z jego sąsiadami. Nie miał zapewne świadomości, ile te pomarańcze kosztowały.
– Co pani tu robi? – odezwał się nagle bezdomny.
– Nic, ja nie do pana – odpowiedziałam, bo w zasadzie to miałam chęć wracać już do domu.
– Ja panią znam – kontynuował.
– Niemożliwe.
– Widziałem, co pani zrobiła.
– Wielkie mi olaboga. Myśli pan, że oni zjedliby po dwie kanapki? – spytałam, wskazując tych nieboraków. – Zmarnowałyby się. – Widziałem panią w śmietniku. Wczoraj.
– Jest pan pewien? Wiele osób mówi, że jestem podobna do jednej aktorki. Ogląda pan seriale? Poprawiłam włosy i usiadłam tak, żeby wyeksponować mój lepszy profil.
– Oglądam, ale żadnego podobieństwa nie widzę.
– No to nie wiem, co pan za seriale ogląda. Chyba jakieś słabe.
– Przepraszam. Może nie przyjrzałem się dokładnie.
– W grudniu ubiegłego roku, przed świętami w naszym klubie seniora byłam na spotkaniu z aktorami serialu K jak Kochanie i zrobiłam sobie zdjęcie z panią Szaflarską. Mogłabym panu udowodnić, bo mam je w telefonie. Tylko nie potrafię go otworzyć.
– Mój błąd. Przyznaję. Możliwe, że jest podobieństwo.
– Niech pan poprosi o jakieś silniejsze lekarstwa. Na gorączkę albo na głowę, bo słabo z panem – rzuciłam na odchodne. – Do widzenia panu. Udałam się do drzwi z zamiarem zakończenia tej wizyty.
– Podpaliła pani śmietnik – rzucił w moim kierunku nikczemne oskarżenie.
– A skąd pan wie? Taki pan mądry? Może to nie ja tylko pani Szaflarska?
– Ona nie żyje.
– Tym bardziej. Szacunku dla nieboszczki pan nie masz. Panie, świeć nad jej duszą. – Nakreśliłam na piersi znak krzyża.
– Mało nie zginąłem.
– To się pan powinieneś cieszyć, że żyjesz, a nie narzekać.
– Bardzo się cieszę, że żyję. Proszę mi wierzyć. Ale pomówmy o pani. Czy pani się nie wydaje, że za takim czynem powinny iść określone konsekwencje?
– Ależ pan niewdzięczny. To ja marnuję swój czas, przejeżdżam przez pół miasta, pomarańcze przynoszę, a pan tak mi się odpłaca? Chce się pan na mnie mścić?
– Jakie znowu pomarańcze? – spytał, rozglądając się.
Chciałam niemal rzucić mu je w twarz, ale na rozłożonej na szafce chusteczce leżały tylko skórki.
– Jakie pomarańcze, jakie pomarańcze… Taki to by tylko jadł i jadł. Mało, że na państwowym wikcie. Pomarańczy mu się jeszcze zachciało.
– Po co pani przyszła? Ze współczucia?
– Chyba pan zwariował.
– Wystraszyła się pani, że pójdę na policję?
– A idź pan do diabła. Mówiąc to, poruszyłam się nerwowo. Niepotrzebnie się fatygowałam. Człowiek przychodzi w dobrej wierze, poczęstunek przynosi, a tu takie powitanie go spotyka.
– Jeżeli będzie trzeba, to pójdę i do samego diabła. Pani coś wie, pani coś ukrywa. Policja za bardzo się panią interesuje.
– O czym pan mówi? Kim pan jest?
– Pani ma swój udział w przejmowaniu kamienic. Dowiem się jaki.
– Chyba mnie pan z kimś pomylił. Koniec mojej wizyty nieoczekiwanie zbiegł się z przybyciem do sali starszej niewysokiej kobiety w białym fartuchu. Jak większość ludzi, których spotykam na swojej drodze, była wyraźnie sfrustrowana. Miała zaciśnięte usta. Jedną ręką ściskała klamkę, a drugą miętoliła nerwowo mankiet fartucha.
– Proszę natychmiast stąd wyjść – zwróciła się do mnie.
– Co pani taka nerwowa się zrobiła. Zdjęcie się nie udało?
– Udało się, a jakże. Wysłałam nawet mężowi.
– No i co? Zazdrości?
– Wyśmiał mnie, mówiąc, że Danuta Szaflarska od kilku miesięcy nie żyje.
– I tak miałam już wychodzić. Rzuciłam spojrzenie w stronę bezdomnego.
– Jeszcze się zobaczymy – obiecał na pożegnanie.
– Bujną ma pan wyobraźnię – odpowiedziałam. Przynajmniej nie musiałam szukać drogi do wyjścia. Co prawda w nieprzyjemnym milczeniu, ale na sam podjazd odprowadziła mnie niedawna wielbicielka w białym fartuchu w asyście dwóch
ochroniarzy. Przy okazji dowiedziałam się, jak zmienne są uczucia fanów i jak można się na nich srodze zawieść. W jednej chwili jest się uwielbianym i pozuje się do zdjęć, a kilka minut później jest się wyprowadzanym przez krótko wystrzyżonych ochroniarzy w blasku niesławy i w ogniu fałszywych oskarżeń. Cenna lekcja na przyszłość. Wracałam do domu bardzo rozgoryczona. Nie miałam siły ani ochoty nikogo słyszeć, ani też nikogo widzieć. Jeden z autentycznych dobrych uczynków, jakim miała być ta wizyta w szpitalu, został zniszczony. Dlaczego ja w ogóle tak się męczyłam? Po co ja się tak starałam? Moja życzliwość i troska zostały nagrodzone zarzutami i groźbami. Nie było sprawiedliwości na tym świecie. Odeszła razem z ostatnimi prawymi ludźmi, którzy w większości pożegnali się z naszym ziemskim padołem pod koniec ubiegłego stulecia. Nieliczni jeszcze dożyli początku bieżącego.
Zamajtała rękoma w powietrzu, usiłując złapać równowagę, po czym runęła jak długa na pysk, nie wypuszczając wiązki
kabanosów z dłoni. Podparła się ręką i spojrzała dookoła siebie z perspektywy niezbyt wysokiego psa. Nagle zobaczyła czyjeś
straszne, szkliste i wybałuszone oczy. Były wielkie jak średniej wielkości miednice. Ktoś leżał pod biurkiem bardzo nieruchomo, żeby nie powiedzieć martwo.
– Aaaaaaaa! – wydała z siebie pradawny, kobiecy wrzask i poderwała się na równe nogi. Coś jakby człowiek stało naprzeciw niej. Krzyknęła jeszcze raz, waląc to kabanosami jak pałką, a na koniec dźgnęła nimi na oślep, jakby chciała ich użyć zamiast noża. Były dość cienkie i bardzo suche, można by powiedzieć, że zasuszone. Należały do lodówkowych reliktów, uciekinierów, ukrywających się za majonezem i jogurtem malinowym przez całe miesiące, aż urosły w siłę, obrosły w pleśń i stawały się wyrzutem sumienia albo jak w tym przypadku bronią dźgalną.
– Moje oczy! – wrzasnęło to coś w głuchym pomruku gromu, wyrywając jej broń z ręki.
– A kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, zostanie pochowany, zakopiemy go w piwnicy, a chowając go w czarnym worku
w przepastnym grobie, sprawimy, aby żaden człowiek ani żaden demon nie mógł go odnaleźć. Czyż nie?
Co to za brednie? Czyż nie i imiesłowy? To mordercy używają imiesłowów? – pomyślała Magda. Przecież mordercy tak się nie
wyrażają! Długo jednak nie mogła myśleć, bo coś wrzeszczało.
– Moje oko… O Boże, moje oko!
To musiał być Paweł. Co prawda, nie była w stanie rozpoznać jego głosu, ale tylko on umiał tak jojczyć, mógł to też być ten
trup z podłogi, niestety niczego nie była pewna…
– Dusił mnie… Dusił… – charczało coś. Wyraźnie właśnie charczało.
– Kto kogo dusił? – zapytała dla przyzwoitości, choć w tym momencie zupełnie jej to nie obchodziło.
Gdzieś z boku, jakby pod oknem, dało się słyszeć jakiś harmider, jakby co najmniej waliła się stodoła.
– O ja pier… – krzyknęło coś. – Moje spodnie! O Boże, pękły mi spodnie!
Magda miała nadzieję, że to był głos Pawła i że to właśnie jemu pękły spodnie, bo Paweł z gołą dupą nie był dla niej niczym ani nowym, ani ciekawym, za to morderca z dodatkową atrakcją w postaci gołego tyłka i klejnotów na wierzchu wydawał jej się w dwójnasób przerażający. Deszcz lał się z nieba strumieniami. Magda miała wrażenie, że leje się nie tylko z nieba, ale i z sufitu. Odsunęła się odrobinę do tyłu, po czym wlazła nogą w jakąś metaliczną i pełną wody (chyba wody) pułapkę.
– O cholera! – krzyknęła, czując, że coś, w co wlazła, pełne jest płynu, i miała ogromną nadzieję, że to nie jest krew. Po chwili
straciła równowagę, przechyliła do tyłu, ale nie upadła, rąbnęła tylko tyłem głowy w piec, co pozwoliło jej oprzeć się o niego
plecami i unikając spektakularnego upadku, zsunąć się do podłogi.
– Kim jesteś? – wrzasnęła z drugiej strony pomieszczenia. – Kim jesteś… demonie?
To stwierdzenie przywróciło Magdzie poczucie rzeczywistości. To znaczy nie rzeczywistości jako takiej, ale poczucie tego, co się wokół niej dzieje. Dom, pusty, mroczny, niezamieszkały, jakieś głosy, potoki wody, burza… Do tego mordercy ze skłonnością do słowotoku, demony.
– Tu są jakieś demony??? – krzyknęła w panice, bo poczucie rzeczywistości to jedno, a strach to drugie, a w tej chwili
wyczuwała bardzo niepokojące okoliczności (tak, przyrody też), była prawie całkowicie sama w domu, którego nie znała, na
odludziu, a nawet bezludziu, a dookoła czaiło się coś dziwnego. Ktoś, kto zachowywał się, co prawda, jak Paweł, ale mógł nim nie być, i jakaś zgraja psychopatycznych polonistów, stosujących imiesłowy czynne i bierne do mordowania… No nie,
oni zawsze tego używają do mordowania uczniów, ale żeby tak zwykłych ludzi? Imiesłowami?
Na dodatek lało i w domu, i poza domem, gdzieś na podłodze leżał trup z wybałuszonymi oczami, a zza biurka ktoś dyrygował stadem rozszalałych morderców, których jakoś nigdzie nie było widać, słychać też nie, ale ten, kto nimi dyrygował, używał liczby mnogiej. Już chciała ponowić swoje zapytanie odnośnie do demonów, ale powstrzymała się, słysząc jęki.
– Moje oko!
– Paweł? Paweł? – Nie była pewna, do kogo mówi. – Przestań, do cholery! Oko, oko, najpierw fiut, teraz oko, co jeszcze? Nie
możesz…
– Demon… Demon? – zdziwiony głos Pawła jakby nieco się uspokoił. – O Boże, ten pieprzony sraczkowaty demon pożarł
Magdę!!! Ratunkuuuu!
Pioruny waliły raz po razie i Magda zaczęła się modlić o jakiś rozsądny odgromnik, bo chałupa mogła nie wytrzymać
kolejnego wyładowania i zapłonąć radosnym płomieniem, w którym wszyscy upiekliby się jak pianki marshmallow na ognisku.
– Ooooo – spod biurka dało się słyszeć stłumione bolesne jęki.
– Ooooo.
O Boże, jeszcze to? Trup? Wstaje?
Zazwyczaj trup, który wstaje, w ogólnej świadomości przestaje być trupem i staje się człowiekiem, któremu należy udzielić pomocy medycznej, zanim oczy jeszcze bardziej mu wypadną, ale w tym miejscu, czasie i tych okolicznościach obawiała się raczej, że facet zamienia się w zombie, a to budziło niepokój. Magda też chciała wstać, ale noga unieruchomiona w miednicy, w którą wlazła, zdecydowanie jej to utrudniała. Przetoczyła się więc na bok i stanęła na czworakach.
– O nie – wrzasnął ktoś na wprost niej. – Mnie nie zeżresz! Nie pozwolę ci na to!
Magda poczuła ból i tak obolałej głowy, coś walnęło ją tak mocno, że aż jęknęła. Ręce się pod nią ugięły, wpadła twarzą
prosto w kolejną miednicę i o mało się w niej nie utopiła. Musiało stać ich tu kilka albo kilkanaście. Zaczęła pluć i charczeć.
Ktoś dowalił jej jeszcze raz. Kabanosami. Ktoś uderzał ją po głowie kabanosami jak biczem.
– Ty bestio! – wrzasnął piskliwym, choć oczywiście męskopiskliwym, głosem. – Ty demonie!
Zalane wodą usta z trudem łapały powietrze, ręce drżały, ktoś walił ją po głowie, ale na szczęście nie była to ani siekiera, ani
tasak. W takiej chwili powinno jej pociemnieć w oczach, jak to zwykle w takich momentach bywa, a czytała o tym wielokrotnie, ale jej pojaśniało. Nie że coś zrozumiała i tak dalej, po prostu zobaczyła światłość. I nie była to jakaś świetlista światłość, jakaś niebiańska poświata czy zorza polarna albo poranna… To było światło
latarki....
Opuszczam stodołę i zostawiam za sobą mokre ślady. Idę przez podwórko do boksów. Znajdują się w długim, niskim bungalowie
z szeregiem drzwi ze szklanymi kwadratowymi okienkami. Zaglądam do pierwszego i widzę miniaturowe łóżeczko z baldachimem z falbanką w mdłym odcieniu błękitu. Napis na ścianie głosi: Psytulny apartament królewski. Prycham śmiechem.
Na podłodze leży sztuczna trawa, a plastikowe drzwiczki w przeciwległej ścianie prowadzą na wybieg. Zaglądam do środka, ale apartament wydaje się pusty. Może ostatnio corgi rzadko tu zaglądają. Naciskam klamkę, drzwi się otwierają, więc wchodzę. Apartament może i jest królewski, ale śmierdzi mokrym psem. Sprawdzam materac i z ulgą stwierdzam, że to tylko pokryta plastikiem twarda pianka. Może jednak Jez nie sfiksowała. Oddalam się od apartamentów i wracam okrężną drogą do budynku za stodołą. Wchodzę przez duże otwarte drzwi. Na podłodze leży siano, a w nim są porozrzucane jaskrawe przedmioty, służące do psich ćwiczeń. Jest tu szmaciany tunel, mała drabinka, huśtawka równoważnia, długa drewniana deska i mnóstwo piłek w najróżniejszych rozmiarach, wszystkie w podstawowych kolorach. Przecież psy chyba nie rozróżniają barw? W jednym kącie znajduje się prostokątne plastikowe jacuzzi, w drugim ogromny metalowy kołowrotek do ćwiczeń. O rety, myślę, podchodząc. Koło jest większe ode mnie, osadzone na ogromnym trójkątnym metalowym stelażu, jak potężny przemysłowy wentylator bez łopatek, wyłożony w środku grubą, czarną gumą. Na stelażu widnieje mała plastikowa tabliczka z napisem: Uwaga! Nie nadaje się dla ras powyżej 70 kg!
Czy kwalifikuję się jako większa rasa? Na pewno nie. A zatem ostrożnie stawiam stopę na czarnej gumowej wykładzinie
i wchodzę do środka. Wygląda na to, że urządzenie wytrzyma mój ciężar, guma lekko sprężynuje pod moimi stopami. Chwytam
drążek przede mną i robię ostrożnie jeden krok. Koło rusza płynnie, przechylam się do przodu, odzyskuję równowagę i idę
dalej. Kołowrotek obraca się bez przeszkód. Odprężam się i zaczynam iść w normalnym tempie. Całkiem przyjemna ta
rozrywka, aż prawie zazdroszczę chomikom. Koło niezauważalnie nabiera prędkości i wkrótce muszę przyspieszyć. Jeśli nie wyskoczę – a naprawdę wolałabym nie robić tego w biegu – nie wiem, jak to zatrzymać. Rozglądam się za jakimś hamulcem, ale nic mi się nie rzuca w oczy, a im szybciej idę, tym szybciej obraca się koło. Wkrótce muszę zacząć truchtać, wyciągając ręce przed siebie, żeby zachować równowagę. Już zaczynam rozważać wyskoczenie z tego wynalazku, gdy niespodziewanie potykam się i padam na twarz, wyciągając przed siebie ręce. Koło obraca się dalej, spinam się, zawisam głową w dół. Ręce mi nie wytrzymują, krzyczę, grzmocę głową o krawędź kołowrotka i wypadam na podłogę. Nieruchomieję, leżąc twarzą w dół. Słyszę słowa lekarza: „Żadnych sportów kontaktowych, ciężkich prac fizycznych, ćwiczeń fizycznych, które mogłyby narazić panią na upadek”. Pusty kołowrotek obraca się wesoło. Powoli przetaczam się na bok z jękiem. Najwyraźniej to narzędzie tortur. A ja jestem po prostu idiotką, bo się do niego wpakowałam. Sięgam do ucha, które piecze jak cholera, i czuję coś mokrego. Pięknie.
– Niestety, tego nie zaprojektowano dla dwunogów – słyszę męski głos za plecami. Odwracam się i widzę wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę po trzydziestce. Stoi w drzwiach z rękami założonymi na piersi, ubrany w spłowiałe dżinsy,
kraciastą koszulę i burgundową puchową kamizelkę. Łagodnie patrzy na mnie zaskoczony, ale w jego głosie brzmi nuta
wyższości. Nawet z podłogi widzę, że jest atrakcyjny w trochę szorstki sposób: kędzierzawe włosy, mocna szczęka, ładne
przedramiona. Nie jest doskonały, o nie, ale Sian nazwałaby go ciasteczkiem.
– Trzeba mieć cztery nogi – mówi. – W przeciwnym razie siła odśrodkowa działa przeciwko pani.
Wstaję zawstydzona i otrzepuję się z siana. Zerkam na palce, na których zostały dwie małe plamki krwi z ucha.
– Fizyka nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem – odpowiadam, zaciskając pięść, żeby nie było widać krwi. Ciastek
podchodzi do mnie. Z ramienia zwisa mu plecak.
– Na zajęcia ze zdrowego rozsądku też się nie chodziło.
Oho. Gość po prostu ocieka jadem. Unoszę głowę wyzywająco.
– Nie miałam pojęcia, że to nie dla ludzi – burczę trochę niegrzecznie.
– Coś takiego… Potem chciała pani wypróbować to? – Wskazuje głową szereg gigantycznych plastikowych obręczy na
drewnianych stojakach. Rzucam mu swój najbardziej lodowaty uśmiech.
– Nigdy nie skaczę przez obręcze.
Stoimy naprzeciwko siebie jak podczas pojedynku, a ja przy okazji zauważam, że jego oczy są nieprawdopodobnie niebieskie.
Karolina rozszlochała się na dobre. Czując, że kapiące łzy zaczynają plamić album, jedną ręką sięgnęła po koc, a drugą kolejny raz podniosła butelkę do ust. Wino znowu kapnęło jej na ubranie. Karolina, nie mogąc zdecydować, co wytrzeć najpierw, album czy siebie samą, pociągnęła koc nieco mocniej, wyszarpując go z zagłębienia kanapy w taki sposób, że jego drugi koniec przewrócił stojącą w pobliżu owego mebla ogromną, palącą się świecę. Ta, o dziwo nie gasnąc, potoczyła się w stronę sterty kolorowych gazet, przygotowanych do wyrzucenia. Karolina wydała z siebie okrzyk przestrachu.
Chciała się poderwać i coś przedsięwziąć, zanim całość buchnie płomieniem, ale poczuła, że ma dziwnie miękkie nogi i w połowie wstawania klapnęła na podłogę, przy okazji wypuszczając z ręki butelkę, która zleciała na podłogę, tłukąc się na kilka części. Karolina z rozpaczą zobaczyła, jak świeca podpala gazety. Zaczęła się czołgać w ich stronę z kocem w ręku. Po chwili
uświadomiła sobie, że dokoła ma rozbite szkło. Chcąc uniknąć skaleczenia, wykonała coś w rodzaju żabiego skoku, poślizgnęła się i w efekcie wylądowała co prawda zgodnie z zamierzeniem na gazetach i świecy, gasząc przy okazji oba płomienie, ale za to z głową w rogu pokoju i malowniczo wypiętym ku górze zadem.
Oczywiście dokładnie na ten widok trafił wracający do domu Marcin. Nie spodziewając się niczego niecodziennego, Kocikowski przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. Jego wzrok padł najpierw na ślubny album, otwarty na zdjęciach, prezentujących, jak nosi małżonkę na rękach po mostku w Parku Ujazdowskim, następnie na rozbitą butelkę, potem na rozwłóczony po podłodze zaplamiony na czerwono koc, a wreszcie na doskonale mu znany tyłek i plecy współmałżonki, wyglądające tak, jakby
egzystowały w kącie pokoju w oderwaniu od reszty jej ciała. W pierwszej chwili Marcin nieco się przeraził, bo całość sprawiała takie wrażenie, jakby z bliżej nieznanych powodów jego żona dostała ataku szału w czasie przeglądania ślubnych fotografii i w wyniku tego odcięła sobie głowę za pomocą szkła z butelki. Ewentualnie padła ofiarą bandytów, którzy ją zdekapitowali. Szybko się jednak opanował. Zaświtała mu za to w głowie inna myśl, która sprawiała, że odchrząknął i zapytał:
– Przeszłaś na islam, kochanie?
*******************************************************************
Przyjaciółki minęły bramę i weszły na teren posesji. Wszystko tonęło tu w mroku, rozświetlonym jedynie widocznymi w oddali dwiema latarniami, stojącymi przed samym budynkiem. Mimo ciemności, kiedy tylko zbliżyły się do parkingu, Karolina wydała z siebie dziwny charkot.
– To niemożliwe…! – jęknęła chwilę potem, przyspieszając.
Niewiele rozumiejąc, Dzidka postarała się dotrzymać jej kroku. Karolina bez mała biegiem dopadła do jednego z kilku samochodów.
– Ja chyba śnię! – krzyknęła ze zgrozą. – Czy mogłabyś mi przeczytać, co jest napisane na tablicy rejestracyjnej?
Dzidka spełniła jej prośbę.
– To wóz Marcina? – zapytała bez sensu, bo doskonale przecież widziała, że opel Kocikowskiego stoi kilka metrów dalej.
– Nie – odparła Karolina z niezrozumiałą zgrozą.
– To czyj?
– Mojej matki!
Teraz Dzidka zbaraniała.
– Jesteś pewna?!
Karolina przejechała ręką po drzwiach od strony kierowcy.
– Na sto procent – potwierdziła. – Tu jest chropowato, po tym, jak wyjeżdżałam z gara… To znaczy moja mama wyjeżdżała i otarła się drzwiami o ścianę. Na warsztacie spartolili robotę i nie dość, że drzwi odróżniają się kolorystycznie, to jeszcze miejscami są szorstkie jak papier ścierny. Sama dotknij.
Choć nie miało to większego sensu, Dzidka podeszła i pogładziła wskazane miejsce.
– Co to znaczy? – spytała. – Przecież nie to, że Marcin ma romans z twoją matką!
Karolina wzruszyła ramionami.
– Może to zbieg okoliczności – Dzidka starała się ją pocieszyć, sama przy okazji nie bardzo wierząc w to, co mówi.
– Nie wiem, ale mam już dość tej cholernej niepewności! – w głosie Karoliny pojawiła się akcent determinacji. – Muszę to wszystko wreszcie wyjaśnić, bo inaczej coś mnie trafi!
Zaczęła iść szybkim krokiem w stronę pałacu. Po przemierzeniu kilku metrów znów stanęła jak wryta przy kolejnym pojeździe.
– Ja pierniczę! – krzyknęła buntowniczo. – Tego tu jeszcze brakowało…!
Dzidka już nawet nie śmiała zapytać, co tym razem ją zaskoczyło. Czuła, że furia Karoliny musi znaleźć ujście i nie chciała, aby skupiła się na niej.
– Mam tego dość! Za moment rozpierdzielę ten burdel! – usłyszała kolejny furiatyczny okrzyk swojej przyjaciółki, która wyrywała teraz do przodu tak, jakby nagle zaczęła brać udział w maratonie. W kilka sekund przemierzyła odległość dzielącą ją od sfinksów, po czym, najwyraźniej chcąc się wyżyć, pochyliła się, podniosła z ziemi niewielki kamień i rzuciła nim w gipsowego lwa. Zaślepiona furią, nie wycelowała niestety zbyt dokładnie. Kamień przeleciał obok rzeźby, lądując w krzakach. W tym
samym momencie dobiegł stamtąd głośny jęk.
Karolina poczuła, że wszystko w niej zamiera. Przez głowę przelatywały jej w szalonym tempie kolejne myśli. Zraniła lafiryndę! Albo może nawet ją zabiła! Czeka ją krzesło elektryczne! Nie, zaraz, u nas nie ma kary śmierci… Dożywotnie więzienie! Matko pańska!
Zdając sobie sprawę, że nie jest w stanie wykonać w tym momencie nawet najmniejszego ruchu, Karolina patrzyła, jak zza sfinksa wyłania się postać. Szła powoli, była lekko przygarbiona i trzymała się za głowę.
– I czego to tak rzucać w człowieka jakimiś głazami? – powiedziała z wyrzutem. – Przecież można zabić!
Wyszła z cienia, tuż pod latarnię. Jeszcze przez chwilę pocierała sobie głowę, wydając bolesne jęki, następnie wyprostowała się i spojrzała na Karolinę, po czym, co było wyraźnie widać, lekko się zachłysnęła i, podobnie, jak Kocikowska, zamarła. Patrząca na tę scenę z boku Dzidka przez moment miała wrażenie, że obie stojące przed nią kobiety zamieniły się w żony Lota i skamieniały. Pomyślała nawet, że najbardziej ucieszy to właścicielkę pałacu, która zapewne każe je zalać betonem, a potem wystawi
na frontonie swojej rezydencji między greckimi bogami i polskim marszałkiem, żeby mieć tam też element sztuki współczesnej. Ponieważ zaś wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że obie panie doczekają w bezruchu do dnia Sądu Ostatecznego, postanowiła zainterweniować.
– Znasz tę kobietę? – zapytała, podchodząc do Karoliny.
– Owszem – odpowiedziała Kocikowska. – To mój brat…
LiaMort napisał(a):Przez okno piorunuję wzrokiem śpiącego olbrzyma, odczuwając przemożną potrzebę, by wmaszerować tam, uderzyć go w twarz i zażądać, żeby mi to wytłumaczył. Prawdopodobnie tak właśnie bym zrobiła, gdyby nie przeżył dziś katastrofy lotniczej.
Pieprzony Jonah.
Czy zdołamy przetrwać choćby jeden dzień, w którym nie będzie mnie irytował?
Trzaskam drzwiami, gdy wciągam obie walizki do domu, a plastik uderza o metal. Jonah ani drgnie.
Wiozę bagaż obok kanapy, specjalnie trącając biodrem jego głowę, na tyle mocno, aby nabić sobie sińca.
I nic.
– Ty sukinsynie – warczę, gdy się gotuję, i upuszczam walizki w kuchni, by z hukiem wpadły na szafki, a następnie wracam po laptopa. – Powinnam otworzyć drzwi i wpuścić tu Bandita. To na pewno by cię obudziło, dupku. Zasługujesz, żeby ktoś zdemolował ci mieszkanie. – Co mu w ogóle powiem, gdy będę z nim jutro rozmawiać? Czy uśmiechnie się zawadiacko i rzuci jakimś gładkim tekstem?
I co powiedzą Agnes i tata? Czy mnie zbędą? Czy tata oznajmi, że z nim porozmawia? Czy Agnes uniesie rękę i stwierdzi: „Oj, Jonah lubi gierki”?
Patrząc na niego, jak leży nieprzytomny z tymi zmierzwionymi, rozsypanymi na poduszce włosami, z krzaczastym zarostem na policzkach, myślę, że powinnam…
Czuję, jak na twarzy powoli rozciąga mi się mściwy uśmieszek.
[...]
Trochę w sposób, w jaki patrzę teraz na Jonaha – zachwycona z powodu tego, co nożyczki kuchenne i maszynka do strzyżenia, którą znalazłam w szafce w łazience, zdołały wykrzesać.
Miało być proste cięcie. Miałam dla żartu obciąć mu brodę z jednej strony, jak faceci często robią kumplom, gdy ci zasną pijani na kanapie. Tylko tyle, żeby wkurzył się po przebudzeniu.
Ale pomyślałam sobie, że mógłby to tak zostawić tylko po to, by doprowadzić mnie do szału. Ponieważ wiem, że Jonah jest do tego zdolny.
Zaczęłam więc porządne strzyżenie.
Ani razu się nie ruszył.
Nawet nie drgnął, gdy skróciłam jego posklejane krwią włosy. Ani kiedy cichy pokój wypełniło bzyczenie maszynki. Ani kiedy ostrożnie – bardzo delikatnymi ruchami – stylizowałam busz zasłaniający mu twarz. Kudły kurczyły się, aż odkryłam pełne, miękkie wargi, ostre kości policzkowe i wyrzeźbioną żuchwę.
Jonah ma w tej chwili gęstą, choć krótką bródkę, taką, która wywołuje zazdrość u większości mężczyzn i sprawia, że dziewczyny i żony pokazują magazyny swoim partnerom, żądając: „Chcę, byś tak wyglądał!”.
I nie poprzestałam tylko na tym. Zajęłam się też zmierzwionym mopem na jego głowie, przycinając mocno boki – przynajmniej na tyle, na ile mogłam przy horyzontalnej pozycji śpiącego. Włosy na czubku głowy zostawiłam dłuższe, na jakieś pięć centymetrów, ale je wycieniowałam, po czym wystylizowałam tanim żelem znalezionym w otchłani próżności Jonaha w łazience.
Siedzę teraz i podziwiam przystojnego mężczyznę, którego odkryłam pod nieokiełznanymi, popielotoblond włosami, gdy śpi tak spokojnie. Dłonie mnie świerzbią, by pogłaskać go po twarzy. Teraz wydaje się nieco starsza, delikatne rysy są bardziej męskie. Jest jeszcze bardziej atrakcyjny niż na zdjęciu, na widok którego śliniłam się wcześniej.
I zastanawiam się, jak, u licha, prosta zemsta zmieniła się w podziw dla tego przebiegłego drania.
[...]
– Pojadę do niego później i upewnię się, że… – urywa, widząc, że Jonah wychodzi sztywnym krokiem na ganek w tych samych spodniach dresowych i koszulce, w których wczoraj zasnął. Znajdujemy się za daleko, aby widzieć zszytą ranę na jego czole.
Nie jesteśmy jednak oddaleni na tyle, by nie móc odczytać kamiennego spojrzenia, gdy patrzy na nas, krzyżując muskularne ramiona na szerokiej piersi.
Piorunuje mnie wzrokiem.
W samochodzie na chwilę zapada cisza, tata wysoko unosi brwi.
W końcu mówi:
– Calla, ile czasu byłaś u niego po tym, jak zasnął?
– Nie jestem pewna – mamroczę, patrząc na drogę. Jego ton jest łagodny, ale nie potrafię go odczytać.
– I… mogłabyś powtórzyć, co tam robiłaś? Pracowałaś nad stroną, karmiłaś Bandita i… Ach tak, przeglądałaś jego książki. I tyle?
– Tak – kłamię z takim przekonaniem, jakie tylko potrafię z siebie wykrzesać.
– I o niczym nie zapomniałem?
– Z pewnością nie, ale musimy jechać. Już. – W końcu ośmielam się spojrzeć. Widzę, że tata zaciska usta, próbując się nie śmiać, chociaż kiepsko mu to wychodzi.
– Tak, chyba masz rację. – Wrzuca bieg. Przemierzamy podjazd, tata omija większe dziury i mówi:
– Te leki na rozluźnienie mięśni musiały być silne – duma.
– Bardzo – zgadzam się.
Tata wbija wzrok we mnie, aż nie jestem go w stanie ignorować. Obracam się i patrzę mu w oczy. Zauważam w nich iskrę.
Do czasu, gdy wyjeżdżamy na główną drogę, tata kaszle, śmiejąc się.
– O, Calla… Naprawdę sama się prosisz.
– Zasłużył sobie!
– Tak, też bym tak powiedział, ale Jonah zawsze musi mieć ostatnie słowo. Nie odpuści ci tego.
Z uporem krzyżuję ręce na piersiach.
– Powinien mi podziękować. Teraz przynajmniej ludzie mogą zobaczyć jego twarz.
Tata z zaciekawieniem unosi brwi.
– A widok jego twarzy to coś dobrego?
– Nie wygląda już tak, jakby został zamknięty w klatce i przetransportowany do zoo. – Mają w ogóle ogrody zoologiczne na Alasce? Wątpię.
K.A. Tucker Zostań ze mną
Jak zwykle było tu ciemno. Jak zwykle barwne refleksy pochodzenia witrażowego kładły się plackami na drewnianych ławkach. Jak zwykle długie prezbiterium pogrążone było w jeszcze większym mroku niż reszta kościoła i jak zwykle po świątyni ktoś się kręcił, choć ze względu na dzień powszedni i porę dnia były to raczej pojedyncze osoby niż tłumy. Odniosła wrażenie, że ludzie znacząco przyspieszali w rejonie ustawionych w bocznej nawie konfesjonałów. Dwie kobiety przeszły nawet do truchtu, a jedna z nich dodatkowo przeżegnała się szybko, rzucając za siebie bojaźliwe spojrzenie. Zdumiona komisarz podążyła za jej wzrokiem i zapatrzyła się w mrok. Z bocznej nawy dochodziły odgłosy, które w ocenie policjantki brzmiały dość niepokojąco, wręcz potępieńczo. Ruszyła w tamtą stronę.
Coraz wyraźniej słyszała ciche postękiwania, westchnienia, poburkiwania, którym towarzyszyło miarowe stukanie. Stukanie brzmiało dość głucho, jakby to, co je wydawało, znajdowało się zamknięte w jakimś pomieszczeniu.
Może w grobowcu? Aldona, mimo że zawsze uważała się za koncentrat racjonalizmu, a „szkiełko i oko” mogłoby stanowić jej credo życiowe, poczuła, jak podnoszą się jej włoski na karku. Nic dziwnego, że nieliczni wierni przechodzili w galop i starali się jak najszybciej uciec poza nawiedzony obszar. W końcu dotarła do źródła dziwacznych odgłosów i stanęła przed jednym z konfesjonałów, który bardzo przypominał trzydrzwiową gdańską szafę. Na jednym ze skrzydeł zobaczyła informację, że konfesjonał jest dźwiękoszczelny, co ma zapewnić dyskrecję penitentów, oraz że został ufundowany przez szlachetnych darczyńców, ze szczególnym uwzględnieniem gorliwego wyznawcy XY. No tak. Nic dziwnego, że dźwięki, skoro już się wydobywały, brzmiały tak głucho. Nad środkową częścią konfesjonału paliło się zielone światełko, zaryzykowała więc i otworzyła jedno ze skrzydeł, po czym weszła do środka.
– Halo? – zapytała niepewnie.
– Och, no wreszcie, Bogu dzięki, ktoś tu zajrzał! – Demon nie brzmiał jakoś szczególnie demonicznie, mało tego, miał ciepły, niski, radiowy głos i Aldona poczuła się zaintrygowana.
– Skoro ksiądz tu siedzi, to chyba normalne, że wcześniej czy później ktoś tu zajrzy.
– Tylko że ja nie jestem księdzem.
– O! To co pan tu robi?
– Zatrzasnąłem się.
– No tak, ale po co pan tu wszedł? Kręcą pana takie maskarady czy co?
– Boże najświętszy, skąd! Badam pewną sprawę.
Aldona prychnęła. – Dobra, dobra, nie ze mną te numery, Bruner, jak mawiał klasyk. Podglądacz się znalazł, czy kim pan tam jest. Może to pana bawi, ale zapewniam, że to naprawdę mało dowcipne. Wyłaź pan!
– Kiedy nie mogę! Przecież mówię, że się zatrzasnąłem! – W głosie niedoszłego demona wyraźnie dało się słyszeć nutki rozpaczy.
– Jak można się zatrzasnąć w konfesjonale?!
– Normalnie!
– No właśnie nienormalnie! W życiu nie słyszałam o takim przypadku. Nie może pan pchnąć drzwi czy jak?
– No właśnie nie mogę! Pcham i pcham, i eeech… – stęknął głos, najwidoczniej próbując pchnąć po raz kolejny. – I nic to nie daje – westchnął z rezygnacją. – Nawet stukałem, ale nikt nie podszedł, dopiero pani.
– Niezłe stukanie. Walił pan jak wściekły. Żeby pan widział, jak ludzie wiali…
– Co pani powie? – zainteresował się upiór. – Skutek odwrotny do oczekiwanego, niedobrze.
– To bardzo ludzkie.
– W sumie ma pani rację, to typowe – uprzejmie zgodził się zaklinowany wysłannik piekieł.
Aldonie zaczęła w końcu przeszkadzać pozycja na klęczkach i fakt, że upiora wyłącznie słyszała, nie mogła go zaś zobaczyć. Gęste sitko drewnianych oczek skutecznie uniemożliwiało identyfikację osoby siedzącej na miejscu dla kapłana, ale też nie pozwalało obejrzeć penitenta.
– No dobrze, odbiegamy od tematu. Nie ma tam jakiegoś skobelka?
– Jest coś takiego, ale podnoszę i nic.
– Może trzeba podnieść i jednocześnie pchnąć drzwi?
– Próbowałem, nie działa.
– To może pan spróbuje jeszcze raz?
– Chyba nie mam wyjścia. To może niech mnie pani dopinguje, będzie mi łatwiej czy coś.
– W sumie dlaczego by nie? – Aldona wzruszyła ramionami, czego z oczywistych względów nikt nie mógł dostrzec.
Minutę później nawą boczną, obszedłszy wprzódy całe wnętrze dookoła, podążała niewielka grupka japońskich turystów. Zaskoczeni zatrzymali się koło konfesjonału i nie omieszkali zrobić kilku zdjęć, choć w katedrze było ciemno, a używania lamp błyskowych z całą stanowczością zabraniano. Z pewnością skłoniła ich do tego sytuacja, jakiej byli świadkami. Konfesjonał jakby leciutko się trząsł. Gdyby turyści choć odrobinę znali nieprzyjemnie szeleszczący język Słowian, zdziwiliby się jeszcze bardziej.
– Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze! – wykrzykiwał damski głos.
– Już prawie mi się udało! Pchnę mocniej! – odkrzykiwał męski.
– Tak, mocniej! Jeszcze mocniej! O właśnie! Mocniej! – Damski głos wydawał się maksymalnie zaangażowany.
– Już prawie! Już prawie! – Męski głos był sapiący, a odgłosy głuchych uderzeń rozlegały się z zauważalną regularnością.
– Nie przestawaj! – Głos damski brzmiał nakazująco.
– Myślę, że zaraz się uda! O, Boże, tak! – ryknął głos męski, po czym środkowe drzwi konfesjonału otworzyły się gwałtownie i prosto pod nogi japońskich turystów wypadł niewysoki i bardzo spocony mężczyzna.
Sekundę później otworzyło się jedno z bocznych skrzydeł i poprawiając spódnicę, wyszła z niego wyraźnie wyższa od mężczyzny i równie spocona kobieta. Japońscy turyści wymienili się spojrzeniami, ukłonili dziwnej dwójce i rozwinąwszy iście imponującą prędkość, pognali ku wyjściu z katedry.
– Co się dzieje? – spytał reporter.
– Jakaś baba wzięła zakładników. Zamknęła się z nimi na pierwszym piętrze. W bibliotece.
– W bibliotece? Myślałem, że otwierają dopiero o dziesiątej! Wypożyczalnia nie powinna być zamknięta?
– Powinna, a jakże! Z tego, co zrozumiałem, bibliotekarka wpadła wcześniej, żeby uporządkować zaplecze, i wtedy została zaatakowana. Nie tylko ona! Ponieważ w pomieszczeniach nie było żywej duszy, padło na krawca, co ma zakład tuż obok. Pech sprawił, że akurat brał miarę z klientki, a dwie inne wpadły odebrać gotowe sukienki. Terrorystka ma więc pięcioro zakładników.
– Coś o niej wiadomo? – Piotr zapisywał każde słowo Rozklejacza.
– Miejscowa, stała czytelniczka, nawet się złotej karty VIP dorobiła. O! Coś się dzieje! – Wskazał na wyjście z wypożyczalni, w którym ukazała się bibliotekarka Alicja, obiekt westchnień połowy mieszkańców Bielan.
– Cisza! – wrzasnęła do zebranych. – Odczytam komunikat: „Ja, Wiesława Zdzikot, numer karty bibliotecznej 00021, od czterech miesięcy czekam na zwrot książki, którą przetrzymuje właściciel karty o numerze 02311. Uwaga! Podaję nazwisko tej szmaty. Mam w dupie wasze RODO! Lena Dowgiałło, słyszysz mnie?! Lena Dowgiałło! Moja cierpliwość ma swoje granice. Trzeci tom Porywów dzikiej namiętności powinien trafić w moje ręce już w marcu. Oprócz mnie na to wybitne dzieło literatury kobiecej czeka w kolejce osiemdziesiąt mieszkanek naszego osiedla. O-siem-dzie-siąt! To się w głowie nie mieści! Dlatego postanowiłam zabarykadować się w bibliotece. Mam jedno żądanie: niech ta ściera w końcu odda książkę! Jak tylko zobaczę Porywy dzikiej namiętności tom trzeci – uwolnię zakładników! Dziękuję za uwagę!”. – Bibliotekarka skończyła czytać, odwróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.
– Pani Wiesia?! – Piotr przecierał oczy ze zdziwienia. – Wczoraj bizneswoman, dzisiaj terrorystka?
– Cholera jasna! – krzyknął dzielnicowy. – Znajdź mi Dowgiałło Lenę – zwrócił się do mundurowego. – Natychmiast! Zanim poleje się krew!
– Ja ją znam – wtrącił się Rozklejacz. – Mieszka pod czternastką, mieszkania dwanaście.
– Słyszeliście obywatela! – wydarł się Lenart. – Przyprowadzić! I skonfiskować książkę!
– Tak jest – zasalutował podwładny i pobiegł w stronę czerwono-pomarańczowego bloku.
– Co to za jedna? – zapytał Rozklejacza.
– Niezłe ziółko, ale w życiu nie podejrzewałbym jej o czytanie czegokolwiek. Chyba że instrukcji odgrzewania mrożonki w mikrofali. Intelektualistką to ona nie jest! – zaśmiał się Kałaska.
Piotr wyciągnął telefon, kiedy zdyszany funkcjonariusz przybiegł z powrotem. Za nim leciała kobieta po czterdziestce ubrana w półprzezroczysty szlafroczek.
– To skandal! – zwróciła się do dzielnicowego. – Wyciągacie ludzi z domu, bo jakaś wariatka…
– Proszę się uspokoić i wykonywać polecenie! Ma pani książkę?
– Mam – odparła spokojnie. – Proszę. – Podała mu tom w różowej oprawie. – Tyle hałasu o przetrzymanie… – zaczęła, ale została uciszona lodowatym spojrzeniem rozmówcy.
– Kirylczuk! – wrzasnął Mariusz Lenart. – Zakładajcie kamizelkę. Mamy książkę. Wchodzicie!
Akcja przebiegła bez zakłóceń. Funkcjonariusz wdrapał się po schodach pawilonu i zapukał do biblioteki. Otworzyła mu Alicja i przejęła trzeci tom Porywów dzikiej namiętności. Po kwadransie po schodach schodzili zakładnicy. Nikomu nic się nie stało. Ostatnia wyszła sama sprawczyni zamieszania. Od razu doprowadzono ją do dzielnicowego Lenarta. W ręku ściskała wymarzoną lekturę.
– A teraz do aresztu! – powiedział policjant i wyciągnął kajdanki.
– Zakuć krowę! Dobrze jej tak! – wydarła się Lena Dowgiałło. – Oczerniała mnie publicznie! Do sądu podam! Proszę ją… – Nie dokończyła. Obrączki zatrzasnęły się na jej własnych przegubach. – Oszalał pan?! – awanturowała się kobieta. – Co tu się wyprawia?!
– Ładnie to tak przetrzymywać książkę przez długie miesiące, kiedy ludzie czekają? – zapytał Mariusz, bo sam od pół roku czekał, aż jeden bęcwał w końcu odda ostatni tom jego ulubionej serii kryminalnej, i doczekać się nie mógł. – Będzie pani miała czterdzieści osiem godzin na przemyślenie swojego postępowania!
– Ale jak to tak!? – rzucała się Dowgiałło. – A ona?! Zakładników wzięła!
– Jakich zakładników? – odpowiedziała pytaniem na pytanie bibliotekarka Alicja, bo nienawidziła ludzi, którzy nie oddawali książek w terminie. Nic nie można było im zrobić, w żaden sposób przymusić do kulturalnego zachowania. Śmiesznie niskie kary nie skutkowały. Ta bezkarność potwornie ją wnerwiała. – Mieliśmy spotkanie Klubu Przyjaciół Biblioteki. To chyba nie przestępstwo?
– Właśnie! – włączył się krawiec, bo od lat kochał się w pani Alicji. – Jak trzeba, mogę zeznać przed sądem.
– Co pan opowiada? – oburzyła się jedna z jego klientek. – Przecież przetrzymywano nas siłą i…
– Drogiej pani się wszystko pomyliło! – przerwał jej krawiec. – Ale pięćdziesiąt procent zniżki na sukienkę skutecznie przywróci pamięć…
– Siedemdziesiąt! – targowała się kobieta. Mężczyzna skinął głową. – Przypomniało mi się! W rzeczy samej, byliśmy na spotkaniu.
– Dziękuję za wyjaśnienia – odparł dzielnicowy Lenart z uśmiechem. – Posterunkowy! – zwrócił się do mundurowego. – Zabierzcie panią! – wydał polecenie podniesionym głosem. – I sponiewierajcie – dodał szeptem – żeby jej się odechciało raz na zawsze przetrzymywać książki.
– Tak jest! – padła odpowiedź i wrzeszczącą Dowgiałło wciągnięto do radiowozu.
– Dziękuję, Mariuszku – zwróciła się do policjanta pani Wiesia.
– Nie ma za co, ciociu – odparł dzielnicowy i cmoknął kobietę w policzek. – Tylko proszę więcej nie odstawiać podobnych numerów!
Wiesława Zdzikot przytaknęła i pognała do domu. Czekało ją popołudnie z pasjonującą lekturą.
– Ładnie wyglądasz. Dokąd idziesz? – zapytał Brad.
Haley westchnęła. – Na grilla.
Obu opadła szczęka, kiedy jeszcze raz na nią spojrzeli.
– Idziesz na grilla w takim stroju? – zdziwił się Brad.
Jason nie podzielił się swoimi przemyśleniami, jako że wciąż z nią nie rozmawiał. Kto szedł na grilla w takim stroju? Co się stało z jeansami i T-shirtem lub podkoszulkiem? Najwyraźniej mieli przed sobą jeszcze sporo pracy.
– Rodzinnego grilla, nie pytaj – wymamrotała, nim zwróciła się do Jasona: – Wciąż się na mnie złościsz?
Mruknął coś, nim odszedł.
– Och, no weź! W końcu cię uwolniłam! – przypomniała mu. Pokazał Haley środkowy palec, nie patrząc na nią. – No przestań! Ciasto nie było nawet w połowie tak pyszne jak wyglądało. Nieprzyjemnie się nim napchałam! – krzyknęła.
Brad się zaśmiał, a Jason ponownie zasalutował jej jednym palcem.
– Co tam masz? – spytał Brad.
Haley westchnęła, odkrywając wielkie ciastka z kawałkami czekolady.
– Upiekłam je temu dużemu dzieciakowi, żeby przestał stroić fochy.
– Wow, wyglądają smacznie. Mogę jedno?
Wzruszyła ramionami.
– Jasne, skoro dzieciak ich nie chce.
Brad wziął ciastko i uniósł je do ust. Znalazło się centymetry od nich, gdy ktoś złapał je wielką, opaloną ręką. Jason zwinął kobiecie talerz, nim posłał Bradowi śmiercionośne spojrzenie.
– Jak śmiesz dotykać moich ciasteczek, draniu! – krzyknął z obrzydzeniem Jason, po czym wrzucił wypiek do ust i pomaszerował do domu.
– Cholera, a wyglądały tak smacznie – zrzędził Brad.
Haley ponownie westchnęła.
– Nie martw się, w kuchni mam drugą porcję. – Słowa ledwie opuściły jej usta, a Jason nagle zmienił kierunek i ruszył do jej domu.
– Cóż, miałam – poprawiła się, wiodąc wzrokiem za mężczyzną, który wszedł do budynku, jakby był tam gospodarzem. Po chwili
wrócił z oboma talerzami i kartonem mleka, które trzymała w lodówce. Poszedł do siebie, ale najpierw jeszcze raz spiorunował wzrokiem przyjaciela. Usłyszeli, jak mamrocze pod nosem:
– Ty kradnący ciasteczka draniu.
Brad zaśmiał się i przewrócił oczami.
– A ludzie się zastanawiali, dlaczego schudłem, gdy na studiach mieszkaliśmy w jednym pokoju.
*********************************************************
– Jestem głodny – burknął Jason, wbijając wzrok w puste naczynia stojące na ławie.
Brad jęknął.
– Zjadłeś prawie całe dwa talerze ciasteczek. Jak, u licha, możesz być dalej głodny?
Jason wzruszył ramionami i rozsiadł się w fotelu, by obejrzeć mecz.
– Normalnie. Daj mi, do cholery, spokój! Rosnę jeszcze, niech to szlag!
– Tak, jesteś trzydziestojednoletnim rosnącym chłopcem – mruknął Brad.
– Rosnę jeszcze, więc się zamknij i mnie nakarm!
– Zamów jedzenie i przestań zrzędzić! – warknął Brad.
- Ty coś zamów. Nie mam siły się ruszyć.
Przyjaciel przewrócił oczami.
– Nie wiem, jak Haley wytrzymała z tobą ostatnie tygodnie. Ja bym cię zabił do tej pory.
– Haley mnie wielbi – oświadczył, prychając.
– Tak, jasne – zgodził się Brad ze śmiechem. – To dlatego umawia się z innymi i wywija ci numery, żeby się z ciebie pośmiać.
– Otóż to.
Brad spojrzał na kumpla.
– Jesteś nieźle popaprany, wiesz?
– Zapewne – stwierdził nieprzejęty Jason.
– Tak myślałem.
Ktoś lekko zapukał do drzwi. Brad się wzdrygnął.
– To nie jest kolejna twoja dziewczyna szukająca zemsty, prawda?
Jason przewrócił oczami i szybko wstał.
– Nazywanie ich moimi dziewczynami jest lekką przesadą. Wolałbym, byś określał je jako „kobiety, które zgodziły się na dobrą zabawę bez zobowiązań, po czym wkurzyły się, gdy mi się znudziły i znalazłem sobie lepsze”.
– Wow, długie to – podsumował Brad. – Zaskakujące, że żadna jeszcze cię nie zabiła.
– Co nie? – rzucił Jason.
Otworzył drzwi, wiedząc, że nie zastanie za nimi wkurzonej byłej kochanki. Minęło trochę czasu, odkąd zabrał kobietę do łóżka i, jeśli się nie mylił, wszystkie poprzednie już go ochrzaniły. Cóż, na razie będzie mieć spokój.
Na progu stała Haley ubrana w urocze spodenki z przyciętych jeansów i bezrękawnik. Włosy upięła w luźny, niesforny koczek, z którego wysunęło się kilka pasm, przez co dotykały teraz jej karku. Nie szkodziło też, że w tych swoich okularach wyglądała jak seksowny molik książkowy.
Uśmiechnęła się słodko.
– Cieszę się, że cię widzę!
Nie mógł nad sobą zapanować, więc rozchmurzył się pod wpływem tych słów. Może nadeszła pora, by jej przebaczyć. Uznał, że żart był zabawny, a ciasteczka bardzo smaczne, nie mówiąc już o tym, że cieszył się, gdy się uśmiechała.
– Mógłbyś mi pomóc, Brad? Na chwilę przydałby mi się mężczyzna.
Opadła mu szczęka. Słyszał, że przyjaciel próbuje zdusić śmiech.
– Jeśli potrzebujesz mężczyzny, masz mnie! – warknął.
Haley zamrugała. Mrugnęła ponownie.
– Oj, przepraszam, że nie pomyślałam o tobie. Potrzebuję mięśniaka, a ty… – Urwała, mierząc go wzrokiem, po czym wzruszyła ramionami. – Cóż, no wiesz – powiedziała niewinnym tonem.
– Co wiem? – zażądał odpowiedzi.
Zignorowała go i ponownie skupiła się na Bradzie.
– Mógłbyś mi pomóc? Mam towarzystwo, a sama nie wyciągnę grilla. Jest dość ciężki.
Brad zaśmiał się pod nosem, podchodząc do drzwi.
- Jasne. Zbierałem się, ale mogę ci pomóc, skoro nikt inny nie jest w stanie – odparł z rozbawieniem i iskrą w oku.
– Jasna cholera! – syknął Jason, biorąc Haley za rękę i niemal ciągnąc do jej domu. Kobieta puściła do Brada oko, zerkając przez ramię. Kumpel wciąż się śmiał i kręcił z niedowierzaniem głową.
Brad podszedł do auta, gdy Jason dawał Haley wykład na temat swojej męskości i strofował ją, mówiąc, że była niegrzecznym pasikonikiem, cokolwiek by to miało znaczyć. Spojrzał na nich w samą porę, by zauważyć, jak przyjaciel z uznaniem przygląda się tyłkowi sąsiadki, nie przestając jej pouczać. Możliwe, że Jason jeszcze się nie zorientował, ale ta kobieta idealnie do niego pasowała. Jeśli mogła go rzucić na kolana jakaś przedstawicielka płci pięknej, była nią właśnie Haley.
Budzę się po dwóch godzinach. Serce wali mi jak młotem, chyba miałam zły sen. Nie za wiele z niego pamiętam. Kojarzę, że kłóciłam się z Janem...
Czuję, że jestem obśliniona, mam kapcia w buzi i spierzchnięte na wiór wargi, a to może oznaczać tylko jedno.
– Spałam z otwartymi ustami? – Odzywam się zachrypniętym po śnie głosem i wycieram twarz rękawem bluzy.
– Tak. – Jan nie odrywa wzroku od jezdni.
– A chrapałam?
– Tak.
O matko.
– Nie mów tylko, że gadałam przez sen?
Nic się nie odzywa.
Niech to.
– Czyli gadałam. Coś konkretnego? – Jest mi wstyd, bo wiem, jak to mogło brzmieć. Tośka nagrała mnie na dyktafon, gdy nocowałam u niej po pisemnej maturze z polskiego. Istny bełkot przeplatany przekleństwami.
– Z kilku niezrozumiałych zdań wyłapałem jedynie eksklamację „spadaj, stary dziadzie!” – oświadcza.
Boże, ale wiocha.
– Mój organizm reaguje tak na stres.
– Wczorajszy dzień musiał być zatem dla ciebie mocno stresujący. W nocy usiadłaś i przez dwie minuty czterdzieści sekund prowadziłaś monolog pełen soczystych epitetów skierowanych, jak mniemam, do swoich rodziców.
Zniżam się na siedzeniu. Mam ochotę schować się pod wycieraczkę.
– Przepraszam, że musiałeś tego słuchać.
– Nie przepraszaj. To było ciekawe doświadczenie. Twoja psychika jest pociągająca.
– Pociąga cię moja... psychika? – Patrzę na niego jak na wariata.
– W rzeczy samej. Nigdy nie spotkałem osoby, która byłaby w tak znaczącym stopniu rozwinięta pod względem inteligencji logiczno-matematycznej, werbalnej, interpersonalnej i emocjonalnej jednocześnie.
O cholerka, to był chyba komplement.
– Sądziłam, że przede wszystkim pociąga cię mój tyłek.
– Bezsprzecznie masz wspaniały tyłek. Jednak z pragmatycznego punktu widzenia inne twoje walory działają na mnie bardziej stymulująco.
– Na przykład?
– Nie nosisz biżuterii, mocnego makijażu, nie upiększasz się sztucznymi rzęsami, paznokciami, jesteś naturalna.
– I to cię kręci?
– To świadczy o tym, że nie jesteś próżna i nie udajesz kogoś, kim nie jesteś.
– Z tą próżnością nie byłabym taka pewna.
– Dlaczego?
– Bo chcę, żebyś mówił dalej. – Uśmiecham się. – Co jeszcze cię we mnie kręci?
– Jesteś punktualna, co oznacza, że szanujesz również mój czas – kontynuuje. – Twoim przyjacielem jest homoseksualista, co świadczy o twojej tolerancji względem indywidualności, niekoniecznie akceptowanych przez społeczeństwo. Nie zraża cię bezpośredniość, co również mi odpowiada, zważywszy na to, że subtelność nie jest moim wiodącym atutem. Jesteś energiczna, otwarta i żywiołowa, co czyni z ciebie partnerkę atrakcyjną seksualnie, choć może być sporą przeszkodą w naszych relacjach, biorąc pod uwagę moją niechęć do spontaniczności.
– Twoje wczorajsze zachowanie w biurze oraz dzisiejszy wyjazd były spontaniczne.
– Spontaniczne byłyby wówczas, gdybym nie planował ich od sześciu miesięcy.
– Och.
Czuję przyjemne ciepło rozchodzące się z żołądka aż do serca. I jest to dla
mnie spore zaskoczenie.
Rozlega się dzwonek domofonu. Kurza dupa. Jezu, jak ja nie znoszę, kiedy ktoś przychodzi przed czasem.
Owijam pospiesznie włosy ręcznikiem, zakładam stanik, majtki, wsuwam stopęw nogawkę dżinsów... No właź! Balans na jednej
nodze, zachwianie, tracę równowagę... O cholera! Łapię za krawędź umywalki, mokra dłoń przesuwa się po armaturze, lecę!!! Walę łbem o kibel, trącam ramieniem szczotkę od kibla, padam jak długa na kafelki, a syfiasta woda z pojemnika od szczotki wylewa się wprost na twarz, brodę, szyję... k****!
Zrywam się gwałtownie i walę głową o sedes.
– AUA!!!
Chryste. Opadam na posadzkę. Widzę ciemność, łeb napieprza, dzwoni mi w uszach. Dzyń, dzyń! Dzyń, dzyń!
To dzwony kościelne. Umarłam.
Dzyń! Dzzzyyyń!
Nie. To domofon. Próbuję dojść do siebie. Uszak, kupiec, muszę wstać. Unoszę się z jękiem, głowa mnie boli jak diabli, śmierdzę kupą. Zapamiętać na przyszłość – opróżniać pojemnik po kiblowej szczocie przynajmniej dwa razy w tygodniu, a nie od wielkiego dzwona.
Dzyń, dzyń!
Zaraz, kuźwa! Już idę! Wciągam spodnie, wstaję, opieram się o umywalkę, spoglądam w lusterko... O patronko spraw trudnych i beznadziejnych! Na czole mam czerwonego grejpfruta.
Dzyń, dzyń!
Dźwięk dzwonka przeszywa mnie od skroni po potylicę. Zabiję kolesia, słowo honoru.
Śpieszę do przedpokoju. Gdy tylko podchodzę do domofonu, żeby podnieść słuchawkę, rozlega się pukanie do drzwi.
Wzdrygam się, wyglądam przez judasza, a tam jakiś łysy kark. Tuż obok niego pani Ala. Jezu, facet wygląda jak bandzior.
Co do...?
Chwytam za miotłę, którą trzymam przy drzwiach, przekręcam zamek, otwieram, staję naprzeciwko sąsiadki i kupca, a ci wbijają wzrok w moją klatkę piersiową i rozdziawiają usta. Podążam instynktownie za ich spojrzeniem na swój dekolt i... O fuck! Oprócz tego, że jestem w samym staniku, to na skórze mam syfiastą, mokrą plamę. A od czego? Od szlamu z pojemnika od kiblowej szczoty. Na Boga, ileż tego tam było? Fuuuj.
– Maryś, pan przyszedł odebrać uszaka
W gabinecie weterynarza był tłok. W kolejce przede mną stały cztery osoby i czekałem wieki, żeby powiedzieć, że przyszedłem tylko odebrać przeklętego ptaka.
Akurat kiedy przyszła moja kolej, uwagę wszystkich przyciągnął facet, który tanecznym krokiem wszedł do poczekalni z kozą. Z kozą, k****! Wcisnął się przede mnie do kolejki.
— Witaj, złotko — powiedział do recepcjonistki z australijskim akcentem.
— Przykro mi, ale sprawa jest pilna. Przyjechaliśmy z rodziną odwiedzić moją siostrę, która właśnie się tu przeprowadziła. Tłukliśmy się samochodem aż z Kalifornii, więc sama rozumiesz. I dziś rano, jak szliśmy ulicą, spod ziemi rozległ się głośny huk. Dalej nie kumam, co to mogło być, chyba jakiś wybuch albo strzał. Nikomu nic się nie stało, ale biedny Pixy… cóż, zemdlał. To mu się czasem zdarza, kiedy się przestraszy. Tylko że tym razem dość mocno rąbnął głową w chodnik. Od tamtej pory wydaje się trochę skołowany. Dlatego chcę mu zbadać głowę.
Moim zdaniem koleś sobie powinien zbadać głowę.
Kobieta wyszła zza biurka i kucnęła przed kozą.
— Jaki słodki.
I nagle wszyscy zaczęli się rozczulać nad kozą. Chociaż nie — nie jakąś tam kozą, tylko kozą w pieprzonym pampersie.
— Zwykle korzysta z toalety — wyjaśnił jej stuknięty właściciel — ale kiedy się denerwuje, dostaje sraczki. Stąd pielucha.
Dzięki, Elodie. Naprawdę wielkie dzięki, że mnie zmusiłaś do udziału w tym cyrku.
— Przepraszam — przerwałem w końcu tę farsę. — Zapomnijmy na moment o sraczce. Przyjechałem odebrać swojego ptaka. Czy ktoś byłby tak uprzejmy i mi go przyniósł?
— Obawiam się, że będzie pan musiał zaczekać na swoją kolej.
— Zasadniczo teraz właśnie jest moja kolej. Ten pan i jego koza wcisnęli się przede mnie.
— Wybacz, bracie. Nie chciałem cię wkurzyć. Chcę tylko sprawdzić, czy z moim chłopakiem jest wszystko w porządku.
— Zaprowadźmy go do gabinetu, niech lekarz go obejrzy — zaproponowała kobieta z recepcji, po czym zaprowadziła gościa z kozą prosto do drzwi.
— Mee — usłyszałem z głębi korytarza.
Kiedy w końcu przynieśli mi Huey, miałem ochotę kogoś zabić. Ptak wyglądał całkiem normalnie. Na klatce widniała mała szpitalna plakietka z napisem: Huey P. LaCroix. P? Co to niby za P?
— Nic mu nie będzie — zapewniła mnie pielęgniarka. — Dziękuję, że pan po niego przyjechał. Wiem, że umawialiśmy się na jutro.
Spojrzałem na ptaka i poczułem lekki wyrzut sumienia, że tak się burzyłem, gdy Elodie go tu przywiozła, bo rzeczywiście wyglądał znacznie lepiej niż tamtego ranka. Chociaż zdarzało mi się na niego narzekać, to przecież nie chciałem, żeby stało mu się coś złego. Czasem po prostu wolałbym, żeby odfrunął w jakieś lepsze miejsce.
Byliśmy prawie przy drzwiach, kiedy znów to usłyszałem.
— Mee.
Cholerna koza była naprawdę głośna.
I znowu:
— Mee.
Zaraz, zaraz. Głos nie dochodził z korytarza. Dochodził… z klatki Huey.
Właśnie znów otworzył dziób:
— Mee.
Ja. Pierdolę.
Wróciłem z nim do recepcji.
— Przepraszam panią. Mój ptak przez całe życie powtarzał w kółko tylko jedno zdanie. Nigdy nawet nie pisnął nic poza tymi paroma słowami. A teraz meczy jak koza, bo najwyraźniej uważa, że to zabawne naśladować to… zwierzę w gabinecie. Może mi pani powiedzieć, jak mam z tym żyć?
Wzruszyła ramionami.
— Czy to nie jest typowe zachowanie u tego typu ptaków? Naśladowanie odgłosów? Nie widzę problemu.
— Nie widzi pani? Przyszedł do was jako ptak, a wychodzi jako przeklęta koza, a pani nie widzi problemu? — Czułem się, jakby jakaś żyła pękła mi w mózgu.
Traciłem rozum. Powinienem chyba jak najszybciej stąd wyjść. Australijczyk z kozą właśnie wyłonił się z korytarza.
— Siema, bracie. Nie mogłem nie słyszeć, jak się strzępiłeś. Naśladowanie to najwyższa forma pochlebstwa. Wiedz, że Pixy jest ogromnie zaszczycony.
Powrót do Czytamy i rozmawiamy
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 4 gości