Wydawać by się mogło, że moja okolica jest bezpieczna dla kotów, ale z każdym kolejnym odejściem czworonoga było coraz gorzej. Mieszkam daleko od innych zabudować, od drogi, ale to i tak jak widać za mało. Cała ta bezsilność, że giną... Nie to już nie na moje nerwy. Nie jestem w stanie poradzić już sobie z ich takimi odejściami. Wiedziałam, że jak Stanisław u nas będzie to on nie będzie wychodzić i tak będzie z każdym kolejnym kotem, bo tak - myślę nad kolejnym
Stanisław polepszył się hmm wychowawczo, chyba wiek go już wyciszył, a może na tyle się z nami zgrał, że zrobiła się z niego kocia satelita i przylepa, mniej jest strachliwy i już nawet do obcych mu dwunożnych wychodzi, a kiedyś nie było o tym mowy, inny głos usłyszał to od razu wiał na górę do pierwsze otwartego pokoju.
U mnie Stanisław jeśli wychodzi to kładzie się na tarasie, posiedzi z 10-15 minut, najczęściej się poopala i wracamy. Wcześniej go troszkę ogródek interesował, ale teraz jeśli już to tylko taras. Teraz nie wychodzi, czasami próbuje między nogami nam przemknąć, ale szybko go na korytarzu łapiemy jak za bardzo drzwi się pcha i wynosimy do innego pokoju, innej części domu.
Ale miałam się z nim chyba właśnie w styczniu, okropny był. Nie wiem co się działo, ale w końcu odizolowaliśmy go od większej części domu w ciągu dnia, przestaliśmy z nim na dwór wychodzić i się uspokoił. Teraz biega już gdzie chce po domu. A odizolowanie nastąpiło jak naprawdę zaczął być hmm wręcz agresywny, miałam całe dłonie, ręce, nogi i nawet brzuch podrapane. Jakby gdzieś z dworu zapachy go hmm tak drażniły nie wiem... jest spokojniejszy jak nie wychodzi z domu.
Zastanawiałam się czy też ta agresja nie miała jednak czegoś wspólnego z pałętającymi się u nas obcymi kotami lub marcowaniami.... a może z frustracji, że tak po prostu sam sobie chodzić nie może i nie może wyjść na x czasu tylko na chwilę..... nie wiem...