przez Janka » 26 lipca 2017, o 11:31
Marian Keyes "Najjaśniejsza gwiazda na niebie"
"The Brightest Star in the Sky" z 2009
Na tylnej okładce mamy same zachwyty, między innymi jest opinia, że to "najlepsza z jej książek". No i tak się zastanawiam, co autor tej opinii miał na myśli. Najlepsza, bo już nie należy do gatunku chick litu? Najlepsza, bo delikatniej porusza temat życiowych tragedii niż np. "Czarujący mężczyzna"?
Pewnie nigdy się nie dowiem.
"Najjaśniejsza gwiazda na niebie" to niewątpliwie książka o miłości. O tej prawziwej miłości, która może przezwyciężyć przeciwności losu.
Mamy bardzo dużo bohaterów głównych i jeszcze więcej pobocznych, a treścią książki są zmienne relacje pomiędzy nimi. Na początku jest kilka par, są też single. W trakcie akcji niektóre pary się rozstają, niektóre zdradzają, niektóre przekombinowują swoje związki. Dalej w książce są opisane dalsze zmiany w tych relacjach, niektóre pary, które się rozstały, do siebie wracają, niektóre osoby w dalszym ciągu zmieniają partnerów. Na końcu ci, co mieli do siebie wrócić po zdradach, do siebie wracają, a ci, co mieli dalej szukać swej połówki, mają kogoś nowego.
Tam była ciągła przeplatanka. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy tam się już wiązał każdy z każdym, ale nie, aż tak źle nie było.
O tych wszystkich zmianach partnerów, zdradach i próbach ratowania/leczenia związków czytało mi sie bardzo dobrze, bo napisane było to wszystko z lekkością, która łagodziła negatywny wydźwięk tych wszystkich smutnych historii. A na końcu szczęśliwe zakończenie dostał każdy, kto na to zasłużył. (A jedynego złego bohatera spotkała kara nawet większa, niż mógłby dostać od sądu na ziemi.)
Dla mnie było fajne, że mnie autorka na końcu zaskoczyła niektórymi doborami partnerów. Niektóre związki widziałam inaczej, o niektórych parach w środku książki myślałam, że będą razem, a oni się jeszcze raz rozstawali. A inne pary, o których sądziłam, że nie ma dla nich wspólnej przyszłości, jednak znalazły kompromis, by być razem.
I wszystko byłoby fajnie i miło, i lekko, gdyby nie postać narratora. Właśnie tak: "postać". Pani pisarce wpadł do głowy pomysł (będę złośliwa i powiem, że chyba w jakimś zwidzie alkoholowym, albo przeciwnie, na wielkim głodzie), żeby uatrakcyjnić powieść czymś, czego może jeszcze w literaturze nie było i wybrać narratora, który nie tylko będzie nam opowiadał, co widzi i słyszy, ale również odegra swoją rolę w akcji książki. Kim jest i jaką rolę odgrywa, dowiadujemy się na końcu powieści, ale od samego początku, po różnych aluzjach, i tak było wszystko wiadomo.
Jeśli komuś ten zabieg z narratorem uatrakcyjnił czytanie, to mu gratuluję, ja niestety nie miałam tego szczęścia. Z mojego punktu widzenia to było po prostu bardzo głupie.