Macie ochotę na starą dobrą dramatozę? Na nieznośnego, poharatanego życiem bohatera, który jest do tego oczywiście super przystojny, bogaty i inteligentny? Na współczesny romans, który dzieje się w czasach przedinternetowych i przedkomórkowych?
To "Double standards" jest właśnie tym, na co macie ochotę.
Ale po kolei. Po pierwsze, nieprzypadkowo używam angielskiego tytułu książki, nie czytałam jej bowiem po polsku, skutecznie ostrzeżona przez aur_ro. Czytałam w tłumaczeniu na francuski, pod larssonowsko brzmiącym tytułem: "Mężczyzna, który nienawidził kobiet".
Po drugie, czuję się, jakbym wróciła do romansowej przeszłości, otóż mianowicie przecież dzisiaj się już tak bohaterów nie pisze. McNaught ma wyraźną słabość do "niegrzecznych chłopców", ale tu już trochę przesadziła albo... ja się odzwyczaiłam od takiej formuły bohatera.
Po trzecie i to na minus, trochę pani McNaught przedobrzyła z doprawianiem powieści. Oto bowiem przez pierwszą część zasadniczo zmagamy się z tym, żeby do niego dotarło, że to nie miał być szybki numerek, tylko miłość na całe życie. Uporanie się tą ewentualnością zajmuje mu zdumiewająco wiele czasu, od niej wymaga nie lada cierpliwości, a od czytelniczek co najmniej pobłażliwości. Kolejnym smaczkiem jest z kolei jej ogarnięcie się w temacie szpiegostwa przemysłowego. Potraktowanego w powieści w dość niedorzeczny sposób, ale umówmy się, że to romans, nie para-dokument ani nawet sensacja, więc to jest akurat ten wątek, na który możemy przymknąć oko. Oczywiście, ona nie może się ogarnąć, bo jakby się na czas ogarnęła, to by nie było dramatozy, a wszak wiemy, że dramatoza jest jednym z atutów McNaught. Przyprawą, której natomiast nie mogę autorce darować, bo jest mocno przesadzona, jest relacja między bohaterem a jego matką. Rozumiem, że chodziło o to, żeby wyjaśnić, jak to się stało, że ten w sumie fajny facet jest aż takim dupkiem w męsko-damskich relacjach, ale można było osiągnąć to samo w sposób bardziej prawdopodobny. Uwaga, będę spojlerować.
Spoiler:
Ale idźmy dalej. Relacja między bohaterami: cudownie staroświecka. Ona niewinna, młoda, słodka (nie powiem, nieco mnie drażniła, powinna była mu zrobić z doopy jesień średniowiecza dużo wcześniej, szybciej by zmiękł), on zblazowany i cyniczny. W pierwszej fazie klasyczny uwodziciel, potem mega dupek. Ona mu stawia czoła i on zaczyna mięknąć. Absolutna klasyka. Potem jego metamorfoza, chwila sielanki, dramatoza wywołana splotem planowych i przypadkowych okoliczności. Ładna końcówka (włącznie z jego kolejną ucieczką z zebrania komitetu przedsiębiorców, znowu z jej powodu, tym razem z wyjaśnieniem, że "jedzie negocjować najważniejszą w swoim życiu fuzję").
Całość na 7/10, jeśli czytamy z odpowiednim podejściem, to jest ze świadomością, że książka ma już ćwierć wieku i że napisała ją Judith McNaught.
Ale chyba tego było mi teraz akurat trzeba