przez •Sol• » 1 września 2016, o 08:59
Siła niższa fragment pierwszy:
W przeciwieństwie do swej wyżej postawionej i pomysłowej kuzynki, która nawet z głupiego jabłka potrafiła wycisnąć wyprawę na tysiąc okrętów i jednego drewnianego konia, siła niższa dysponowała znacznie skromniejszym arsenałem. Nie miała głowy do skomplikowanej logistyki katastrof naturalnych, uparcie myliła geopolitykę z geoplastyką, a do odkryć natury dziejowej brakowało jej i szczęścia, i kompetencji. Za to po mistrzowsku łamała obcasy, tłukła filiżanki z kompletu, pryskała keczupem na śnieżnobiałe koszule, puszczała oczka w pończochach i zacinała windy między piętrami. I to wszystko. Niby nic wielkiego, niby proza życia zamiast dramatu w trzech aktach, poświęcała się jej jednak z prawdziwym oddaniem, gorliwością nadrabiając braki w potencjale bojowym.
Czasem jednak siła niższa spoglądała na świat i puszczała wodze fantazji. Lubiła sobie wtedy wyobrażać, że jeśli w odpowiednim momencie rozwiąże sznurowadła bujnej brodzie z doczepionym do niej rachitycznym młodzieńcem, która mknęła rączo przez pasy na czerwonym, by zdążyć na tramwaj, albo przebije strategiczny fragment ogumienia tamtej miłej parze migdalącej się pod siedemnastką, to uruchomi lawinę zrządzeń losu znacznie większego kalibru.
Tak też było i tego ponurego dnia, kiedy to jesień postanowiła na dobre porzucić ciepły, złotopolski image, którym mamiła zmysły przez cały wrzesień, a nawet większość października, uśpiwszy w ten sposób powszechną czujność społeczeństwa, i w ciągu jednego przedpołudnia przestawiła się na szaroburą chlapę, ziąb i ogólną pizgawicę. Zaskoczeni przechodnie kulili się zziębnięci pod niesfornymi parasolami, czy to drepcząc wężykiem chodnikami, czy to stercząc na przystankach, wpatrzeni w czubki butów wystające spod przemoczonych nogawek; równie zaskoczeni kierowcy zderzak w zderzak sunęli niemrawo ulicami, jak gdyby zahipnotyzowani rytmicznymi pląsami własnych wycieraczek; zaskoczeni drogowcy zaś… cóż, wcale nie byli tacy znowu zaskoczeni. Za to wszyscy, bez względu na środek transportu czy stopień zmarznięcia, psioczyli jak jeden mąż na tę wszędobylską, bezlitosną pluchę, po cichu tęskniąc już za śniegiem i mrozem — co prawda dokuczliwszym dla ciała i akumulatorów, za to w pakiecie z milszymi sercu świętami, do których wciąż pozostawało tak strasznie dużo czasu. I nawet wizja kolęd dobiegających dzień w dzień przez bite dwa miesiące zza każdego węgła chwilowo nie była w stanie im tego obrzydzić.
Siła niższa lubiła święta. Nic tak jak one nie sprzyjało drobnym urazom.
'Never flinch. Never fear. And never, ever forget'.
'Nevernight' - Jay Kristoff